środa, 25 czerwca 2008

can you be more Danish...?

Kolejna wizyta dobiegła końca i pomyślałam, że czas na małe podsumowanie- krótko mówiąc zamierzam Was obsmarować, moi kochani goście:)
O ile Natalia przeciągnęła mnie po (prawie) wszystkich muzeach, tak pobyt Uli i Mariusza zapamiętam jako jedno wielkie piknikowanie/grillowanie/leniuchowanie w parkach i na plaży.
A Ania?
Ania, moi drodzy, w pierwszej kolejności otworzyła przewodnik na dziale "gastronomia" i tak oto odbyłyśmy wspólnie małą podróż kulinarną- na więcej niestety zabrakło nam czasu.
Wystarczyło jednak kilka dni, żeby Ania zakochała się w :

1.Pølser- hot dogach, które za bardzo nie różnią się od innych hot dogów, a jednak Duńczycy potrafili zrobić z nich niemal "danie narodowe". Ci którzy byli wiedzą, że pølservogn (budki z hot dogami) znajdują się niemal na każdym rogu i że naprawdę nieustannie ustawiają się do nich kolejki. A po imprezie to już w ogóle nie ma nic lepszego niż parówka z musztardą, keczupem, majonezem, ogórkami i smażoną cebulką. O taka:
















2.Smørrebrød- "obficie i z fantazją" przyrządzonych kanapkach, które Duńczycy spożywają w czasie lunchu. Zastanawiałyśmy się tylko jak można ową kanapkę skonsumować tak by zawartość nie wylądowała na ubraniu, bo rozmiar mają imponujący!
A smakują tak samo dobrze jak wyglądają!






























3.Kammerjunkach podawanych z kærnemelk.
Mimo trudności technicznych (walizka kabinowa do największych wszak nie należy) dwie paczki poleciały do Londynu. Zresztą zobaczcie sami jakie Ania poczyniła zakupy;)

















A po drodze były jeszcze duże ilości marcepanu, wienerbrød (czyli ciasta nadziewanego marcepanem, różnego rodzaju kremami lub marmoladą, znanego za granicą jako danish pastry) i kawy, jako że Duńczycy nazywani są w Europie Włochami Północy.

Przypomniałam sobie również, że zaintrygowała Anię zupa chlebowa z cukru i bezalkoholowego piwa, ale niestety nie miałyśmy okazji skosztować (Ktoś próbował?Moim zdaniem brzmi dosyć obrzydliwie- Ania twierdzi, że ciekawie;))
Jednym słowem ja nadal pozostaję sceptyczna, Ania wyjechała zafascynowana.
Może po prostu w porównaniu z "kuchnią" angielską duńska wypada naprawdę dobrze...?:)

poniedziałek, 23 czerwca 2008

Polak potrafi.



W piątkowe popołudnie spacerowałyśmy sobie Strøget, aż tu nagle... naszą uwagę zwrócili chłopcy grający na - ni mniej, ni więcej - butelkach po piwie. Napis głosił: "We collect money for new and better instruments". ;) Oczywiście my - skromne studentki - nie wrzuciłyśmy nic, ale za to przyjrzałyśmy się dokładniej owym instrumentom. I co? Nie Carlsberg, nie Tuborg, ale... Tyskie i Żywiec! Swojsko. :) Po raz kolejny potwierdza się teoria, że Polak potrafi. :) Warto zauważyć, że repertuar chłopców jest dość bogaty i różnorodny. Kto wie, co by zagrali, gdyby trochę więcej zainwestowali w "instrumenty". ;)

Ania

Tu mówi Kopenhaga

Hmm... Jestem tu już czwarty dzień i ewidentnie nadszedł czas na rytualną notkę na blogu. Joanna wierci mi o to dziurę w brzuchu non stop, a ja jakoś nie mam weny. Nie to oczywiście, żebym nie miała o czym pisać. Wręcz przeciwnie – dzieje się aż za dużo i zwyczajnie nie wiem, od czego zacząć. No proszę – a myślałam, że po wizycie Natalii, Uli i Mariusza, nic już dla mnie nie zostanie. Widać Kopenhaga zadziwia nieustannie.

Przygody zaczęły się szybko, bo już w drodze z lotniska. Otóż nie wiem, czy wiecie (panna Joanna najwyraźniej nie wiedziała), że kopenhaskie metro ma dziwny zwyczaj zmieniania kierunku w trakcie jazdy. Tzn. obrazowo: jedziemy sobie, jedziemy, jedziemy... jedna stacja, dwie, trzy... nagle metro staje i nic nie wskazuje na to, że ma zamiar pojechać dalej. Aha, no my rzecz jasna siedzimy w pierwszym rzędzie, żeby mieć view na „pięknie oświetlone kopenhaskie podziemia” (jak głosi przewodnik). Wsiada jakaś umundurowana pani (męski typ), grzecznie, acz stanowczo przegania nas z miejsca, otwiera tajemniczą skrzyneczkę z mnóstwem kolorowych przycisków, chwilę w niej gmera, jednocześnie prowadząc z kimś ożywioną rozmowę przez krótkofalówkę, po czym z uśmiechem na twarzy zachęca nas do ponownego zajęcia naszych miejsc i wysiada. Wymieniamy z Asią porozumiewawcze spojrzenia. Metro rusza. Jedzie kawałek, staje, a po chwili jak gdyby nigdy nic zaczyna się cofać. Swoją drogą cholera wie, jak to w ogóle działa, że taki pociąg jedzie sobie we właściwym kierunku, skręca na właściwy tor i jeszcze nie zderzy się z żadnym innym. Ktoś wie? Bo to doprawdy zastanawiające. Naturalnie w którymś momencie musiałyśmy wysiąść, bo już naprawdę nie zanosiło się na to, że dojedziemy do celu tym niezdecydowanym czymś, i chwilę trwało zanim zlokalizowałyśmy ten właściwy pociąg, bo one nadjeżdżały raz z jednej, raz z drugiej strony (na tym samym torze!). Podobno to stały numer, ale biorąc pod uwagę, że tutejsze metro jeździ bez maszynisty, nie da się ukryć, że taka sytuacja wyzwala jednak u pasażera nutkę niepokoju. A poza tym panna Joanna sama przyznaje, że akurat ten aspekt życia w Kopenhadze pozostaje w jej przypadku nie do końca rozpracowany – wszakże bez względu na pogodę niczym rodowita kopenhażanka (właśnie – według mnie mówi się „kopenhażanin” i „kopenhażanka”) twardo jeździ na rowerze.

Kontynuując wątek lokomocyjny, jakieś zupełnie niesamowite rzeczy działy się w piątek po meczu Niemcy-Turcja. Oczywiście by the time przesiadłyśmy się już na rowerki i wracałyśmy do domu z kultowej Christianii (o tym chyba nie muszę nic pisać – kto był, ten wie, że miejsce jest wykręcone w kosmos. Chociaż zaraz, zaraz. Próbowaliście ‘dream-cake’? Jeśli nie, to następnym razem spróbujcie obowiązkowo! ;) ). No więc wracamy sobie, a tu na ulicach radość, jakby co najmniej pół Kopenhagi zamieszkiwali Turcy. Rozradowani, owinięci szalikami i wymachujący flagami wylegli na ulice, skutecznie paraliżując miasto. Kto by przypuszczał? Aż musiałyśmy zsiąść z rowerów i przeprowadzić je przez skrzyżowanie, bo trochę strach było jechać. Wszyscy trąbili i w ogóle jaja jak berety. Wysnułyśmy nawet taką teorie, że lokalna społeczność turecka założyła na szybko Facebook event, żeby się tak skrzyknąć.

No dobrze. To może starczy na dziś. Tylko Wam jeszcze napiszę o moich wrażeniach odnośnie kopenhaskiej syrenki. Ja już się tyle naczytałam na tym blogu, jaka to ona jest rozczarowująco mała, że szczerze mówiąc spodziewałam się czegoś NAPRAWDĘ małego. No więc idziemy, Asia pokazuje mi syrenkę z oddali i ja mówię: „Eeee, to ona duża jest!”. A Asia na to: „No co ty?!”. Poważnie - słynna „mała” syrenka okazała się jakieś dwa do trzech razy większa niż sobie wyobrażałam!

c.d.n...

Ania

piątek, 6 czerwca 2008

cuda panie!

Po pierwsze, to jest właśnie 23.00 i wciąż za oknem jeszcze widno, przedziwne uczucie. Ale to tak tylko tytułem zagajenia, bo tym razem- po raz kolejny zresztą- będzie o różnicach kulturowych.
Inspiracją do napisania tej notki są moi wspaniali sąsiedzi, którzy z nadejściem lata ujawniają przedziwne skłonności ekshibicjonistyczne.
Ci którzy widzieli moje "podwórko" (to na które jest widok z balkonu), wiedzą, że to ledwie kawałek trawnika, osaczony z dwóch stron blokami, w których mieszka w sumie ze 200 osób. I jest to zupełnie nieatrakcyjny trawnik, a mimo to nie przeszkadza moim sąsiadom aby się na nim opalać, "piknikować" lub wyprawiać różnego rodzaju przyjęcia, wśród których te pod hasłem "barbecue" (niekiedy zwanym również grillem;)) ostatnimi czasy królują. I są to zarówno romantyczne kolacje we dwoje, jak i znacznie większe spędy- dzisiejszy wygląda mi na przykład na wieczór panieński.
I już pomijam fakt, że 15 minut stąd jest fajny park, a 25 min- plaża. Bo najbardziej dziwi mnie to, że totalnie nie przejmują się oni "obecnością" wspomnianych 200 osób, i tym, że- będąc na podwórku- mogą ( i pewnie czasem są) być obserwowani. Oczywiście nie zakładam, że przy każdej nadarzającej się okazji pozostali nie mają lepszych zajęć i z uwagą śledzą poczynania imprezowiczów, ale jednak próbuję przełożyć to na warunki polskie- i nie mogę.
Są zatem dwa wyjścia- albo my się za bardzo przejmujemy, albo oni są zanadto wyluzowani. A może są po prostu normalni..?Jak to trafnie podsumowała moja znajoma- chciałabym kiedyś wyjść w Warszawie w garnku na głowie i dotrzeć na róg skrzyżowania szybciej, niż plotka o tym, że wyszłam tak "ubrana" z domu. A tu totalne przeciwieństwo- strój a'la piżama podczas porannych zakupów nie robi na nikim najmniejszego wrażenia. Nikt nie zwraca uwagi, nie spogląda znacząco, nie komentuje. I choć nie do końca przekonuje mnie koncepcja imprezy "na patelni" (że wszystko widać i słychać), a niektóre rzeczy wciąż dziwią i pewnie długo dziwić będą, to jednak zasadę nieobgadywania i nie interesowania się zanadto innymi kupuję w całości. No bo co to kogo obchodzi?!

I przechodząc małym skrótem myślowym do następnego wątku- moją współlokatorkę obchodzi! Na szczęście mniej niż przeciętną "well educated" Szwajcarkę, ale i tak się nieźle zdziwiłam.
Stoimy w kuchni, rozmawiamy i ja coś rzucam, że może byśmy się wybrały do kina na "Sex and the city". Chwila ciszy i lekka konsternacja, po czym pytanie z jej strony:
-Do you REALLY want to see it...?
Na co ja nie wiem- czy to zdziwienie entuzjastyczne (że ona jest taką fanką i podziela moją radość, z tego, że film już w kinach) czy raczej zdziwienie krytyczne (naprawdę chcesz tę szmirę zobaczyć?), ale raz się żyje, więc odpowiadam, że OCZYWIŚCIE, że chcę TO zobaczyć.
Katia z lekką ulgą ale i niedowierzaniem w jednym:
- Oooh, that's good. I aslo want to see it, BUT in Switzerland "well educated" person would never admit that she/he is watching such movies.
Więc ja pytam: no to dla kogo waszym zdaniem (Szwajcarów w sensie) jest ten serial...?
Katia bez zastanowienia:
-It is for dumb people.
Chyba powinnam się obrazić.

A niedzielę duże emocje: mecz Polska- Niemcy w międzynarodowym towarzystwie. Wygramy..?:)

niedziela, 1 czerwca 2008

this is the end.

Wszystko co dobre, szybko się kończy. Ostatnie kilkanaście dni to niezliczona ilości "farewell parties"(stąd cisza na blogu) i jakoś nie mogę uwierzyć, że to już koniec.10 miesięcy minęło nie wiem kiedy, i choć planuję pozostać w Kopenhadze przez najbliższe kilkanaście tygodni (tak, jest pewien progres jeśli chodzi o decyzje dotyczące przyszłości), to przez moment- kiedy wyjechały najbliższe mi osoby- miałam ochotę spakować się w przeciągu dwóch godzin i przylecieć do Warszawy najbliższym samolotem.
Pożegnania są najgorsze na świecie, ale mam nadzieję, że choć część znajomości będzie kontynuowana w "post-Erazmusowej" rzeczywistości. Bardzo jestem ciekawa, na ile każdy wraca do swojego świata, na ile rok spędzony razem nas zmienia i jaki ma wpływ na nasze przyszłe decyzje (może ja jednak zacznę tę skandynawistykę?;D).
I choć bywało różnie, i nie raz byłam poirytowana wszystkimi tymi pijackimi imprezami i "small talks" podczas nich, to jednak zostaną w pamięci wyłącznie miłe wspomnienia.

A przede mną zmagania z duńskim rynkiem pracy. So far, so good. Zadzwonili do mnie w odpowiedzi na wysłaną aplikację, i po pięciu minutach rozmowy telefonicznej (po duńsku) babka stwierdziła: no tak, w sumie to jest ok, ale właściwie to chcemy zatrudnić rodowitego Dunasa (tak mi powiedziała, serio).
Także mocno trzymajcie kciuki, bo inaczej wyląduję pod jednym z kopenhaskich mostów!