wtorek, 28 sierpnia 2007

misz-masz.

Dzisiaj pokornie uzupełniam zaległe informacje- i zgodnie z planem będzie o duńskim, o uniwersytecie,imprezach i festiwalu filmowym.

Skończyłam w piątek 3-tygodniowy kurs języka duńskiego i się zakochałam. Na początku pisałam chyba, że duński jest uroczo paskudy, ale niezrażona postanowiłam zapisać się na kurs o obiecującej nazwie "Learn Danish in 9 months". Podobno można- powiem wam w czerwcu czy to naprawdę działa. Zaczynam od poniedziałku- 12 godzin w tygodniu. Nie wiem na ile jest to dobry pomysł, ale spróbuję.Myślę, że taka okazja może nigdy więcej się nie powtórzyć.

Niestety już jutro mam pierwsze zajęcia na uniwersytecie- czyli jednym słowem- skończyło się rumakowanie.
Zajęć jako takich dużo nie mam, natomiast zgodnie z oczekiwaniami tutejszych profesorów i obowiązującą zasadą "independence" powinnam poświęcić 10 godzin na zgłębianie problematyki poszczególnych przedmiotów, co daje w sumie 36 godzin studiowania w tygodniu. Sama jestem ciekawa jak się w tym systemie odnajdę, ale mogę powiedzieć już teraz, że zbiory w tutejszych bibliotekach i same biblioteki są imponujące , więc niewykluczone, że wsiąknę;).
Z drugiej jednak strony nie wiem jak się to ma do całej idei "exchange studies", które powszechnie kojarzą się z niekończącymi się imprezami i zabawą 24/7!






A właśnie- jeśli chodzi o nocne życie w Kopenhadze, to jeszcze wszystko przede mną. Póki co odwiedzałam głównie sławny i wiele razy zachwalany przez Mariusza Studenterhuset: prawda- fajny, ale z niedziałającą od 4 lat klimatyzacją nie uporali się do tej pory;).Zdjęcia z cyklu "Parties" zamieszczę w kolejnym poście.

I na koniec znowu wyjdzie ze mnie mała chwalipięta- udało mi się zostać wolontariuszką międzynarodowego festiwalu filmowego w Kopenhadze, a zależało mi na tym z dwóch powodów: po pierwsze oczywiście karnet(600 DKK do przodu;)) , a po drugie- i nie wiem czy nie ważniejsze- możliwość nawiązania kontaktu z Duńczykami,bo jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, spotkać i poznać Duńczyków w Kopenhadze wcale łatwo nie jest.
Mam zatem nadzieję, że poza tym, że zobaczę dużo dobrych filmów, nawiąże jakieś miłe znajomości, bo jak do tej pory poznałam tylko jednego Duńczyka, i to mi zdecydowanie nie wystarcza!

No dobrze, teraz już wiecie co się u mnie dzieje, a co u Was kochani?:)

w odpowiedzi na bury.

Poczułam się zobowiązana odpowiedzieć na docierające zewsząd apele o częstsze wpisy- faktycznie nieco się zaniedbałam, ale, ale...!!
Tu się po prostu nic ciekawego nie dzieje!Stałam się przeciętną mieszkanką Kopenhagi i moje życie nie jest na tyle ekscytujące, żeby o nim pisać;-).
A tak zupełnie poważnie, to przepraszam, i obiecuję poprawę!I już uzupełniam.

To tak: są dwie rzeczy,które absolutnie wyprowadzają mnie z równowagi: pogoda i brak pralek w domu.
Jedno i drugie jest po prostu nie do zniesienia!
Pogoda paskudna- i nawet nie chodzi o to, że zimno, czy że pada- bardziej o to, że nigdy nie wiadomo co się za chwilę stanie- a ja w tym aspekcie nie jestem Dunką w najmniejszym stopniu, i kiedy wyglądam rano przez okno i świeci słońce nie zakładam przezornie kaloszy, ani nie zabieram płaszcza przeciwdeszczowego (bo go nawet nie zabrałam z Polski,ha;)).
Skutki nietrudne do przewidzenia.

A brak pralek w domu to jest po prostu katastrofa- pranie urasta do rangi mało przyjemnego rytuału, który pożera dużo czasu i pieniędzy.
Wyprawa do pralni publicznej zajmuje około dwóch godzin i kosztuje ok.30-40 koron.
Mało tego- w domu w którym mieszkam, też muszę płacić za pranie!
Ja rozumiem, że ekologia, ochrona środowiska, oszczędność wody i w ogóle, ale uwierzcie, że trudno się przestawić.
Książkowy przykład "culture shock".

Kolejny, to między innymi specjalne "chillout rooms" na uczelni. Rozumiem, że potrzebne są bary,ksero,biblioteka, pokój z dostępem do internetu, pokoje "naukowe", ale jednak "chillout room", w którym można rozłożyć się z piwem na kanapie nieco mnie zaskoczył. Nie wątpię, że się przyda, ale takie miejsca jednak nie kojarzą mi się z uniwersytetem;).

Jutro relacji ciąg dalszy- powiem tylko, że będzie o języku duńskim po raz drugi, o uczelni,o życiu towarzyskim i o Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Kopenhadze!
Do usłyszenia!

niedziela, 19 sierpnia 2007

z kim, jak, gdzie.





Znalezienie lokum w Kopenhadze graniczy prawie z cudem. Nie dalej jak kilka dni temu otrzymałam rozpaczliwego maila z wołaniem o pomoc z International Office, bo wciąż potrzebują 116 pokoi dla studentów przyjeżdżających najpóźniej za dwa tygodnie.
Więc ja już naprawdę nie narzekam: mieszkam blisko centrum, mój pokój na poddaszu po remoncie i zakupach w IKEI zrobił się całkiem miły (bo jak go zobaczyłam to autentycznie chciało mi się płakać), landlord nie stwarza najmniejszych problemów, i jedyną obowiązującą w domu zasadą jest: "No more than 7 parties a week".
A uwierzcie, że są i tacy, którzy usłyszeli na dzień dobry: "No more than one shower a day".
W ogóle jeśli chodzi o standardy mieszkaniowe to przeżyłam lekki "culture shock".
Spodziewałam się nowoczesnych i funkcjonalnych wnętrz, o podwyższonym standardzie (w końcu duńczycy biedni nie są), a tu się okazuje, że warunki są bardzo różne. Większość domów i mieszkań jest stara i zupełnie nikogo nie dziwi brak łazienki w apartamencie (w najlepszym wypadku znajduje się ona na korytarzu na tym samym piętrze, a zdarza się, że i w piwnicy), standardem są za to łazienki kompaktowe- które być może pamiętacie jeszcze z opowieści Mariusza;).Najogólniej rzecz ujmując bierze się prysznic siedząc na sedesie;).

Ale jak to się mówi: nieważne gdzie, ważne z kim. Poniżej moi przesympatyczni współlokatorzy: Michelle,Leon i Andreas,Simone, Gunar, Daniele, która teoretycznie z nami nie mieszka, ale często wpada i robi pyyyyszne chocolate chip cookies, więc ją uwielbiamy i nie mamy nic przeciwko częstym wizytom, i Katia.
Mogę ewentualnie narzekać na zbyt duże zagęszczenie osób niemieckojęzycznych w domu (4 osoby: 2 z Niemiec,z Austrii i Szwajcarii), ale poza tym wszyscy jak do tej pory spisują się bez zarzutu.
I nawet po sobie sprzątają;)

wtorek, 14 sierpnia 2007

Lans, lans.




...bo bez roweru ani rusz!

czwartek, 9 sierpnia 2007

Słaba płeć.

Ręce mi wczoraj opadły, naprawdę. Wybrałam się wreszcie do IKEI żeby doprowadzić mój pokój od stanu używalności (jakby ktoś miał jakieś wątpliwości-moje rzeczy nadal są w walizkach), przydźwigałam co trzeba i dziarsko zabrałam się do skręcania wieszaka, który przez najbliższy rok ma pełnić zacną rolę szafy (której nie posiadam w „furnished room”, ech).
Najwyraźniej jednak nie jestem stworzona do wykonywania takich czynności, bo zorientowałam się w pewnym momencie, że źle wkręciłam 2 śrubki.
Błahostka, nie? Wykręci się i po sprawie. Ale gdzie tam!
Okazało się, że jedna z nich utknęła na dobre, i ani groźbą ani prośbą. Po prostu ani drgnęła. (Swoją drogą naprawdę nie wiem, jak ja mogłam tak mocno ją dokręcić!)
Ale, że mieszkam w domu z 5 „mężczyznami” (cudzysłów uzasadniony!), to byłam absolutnie spokojna o dalszy przebieg operacji „zrób to sam”. Wierzyłam, że na pytanie : Are there any strong men in this house to help me with the hanging rack?!” otrzymam odpowiedź twierdzącą, i problem zostanie rozwiązany.
I wiecie co usłyszałam????? Wiecie??
„Nooooo, I’m weak German” i “Nooooooo, I’m lazy and weak Italian, can’t help”, co dodatkowo zilustrowane było jakże obrazowym gestem rozkładania rąk. Zwątpiłam.
I musiałam drugi raz pojechać do IKEI, przemierzając przy tym pół miasta, żeby znaleźć silnego mężczyznę, który wybawi mnie z opresji. Po powrocie już nawet nie pytałam o pomoc i sama walczyłam z tym do północy;-).
Udało się i to najważniejsze. A dodatkowo wiem, że z Niemców i Włochów materiał na męża żaden;)

wtorek, 7 sierpnia 2007

And the story begins!

Minęło zaledwie kilka dni od mojego przyjazdu, a wydarzyło się już tyle, że nie wiem od czego zacząć!

Początki są trudne. Mnóstwo formalności do załatwienia, zajęcia na uczelni (3-5 h dziennie), plus szukanie roweru (bez którego żyć się tutaj nie da) i doprowadzanie do ładu pokoju (bo najwyraźniej nieco inaczej rozumiemy słowo „furnished”). Wszystko to na mojej głowie, bo mentorka dalej baluje w Meksyku.

Kopenhaga jest urocza, i dokonałam chyba najlepszego z możliwych wyborów. Wystarczył jeden spacer, żeby zakochać się w tym mieście. I did.
Czasem wręcz nie mogę uwierzyć, że to wszystko naprawdę się dzieje, że spędzę tu najbliższy rok. Socrates bynajmniej nie jest przereklamowany.

Co prawda jest tak upiornie drogo, że nie wiem jak ów rok przeżyję (no ja was proszę- chleb, który właściwie nie smakuje jak chleb- za 20 koron!), także liczę na paczki z Polski (adres na prv;)) i Netto, które- dla niewtajemniczonych- jest odpowiednikiem rodzimej biedronki;)).Będzie pysznie! ( a propos pysznie- kuchnię mają fatalną. Któregoś dnia skusiłam się na obiad w barze uniwersyteckim, to nie dość, że był paskudny (potrafią nawet zepsuć sałatkę grecką!), to jeszcze przez resztę dnia czułam się okropnie!).

A na koniec się pochwalę, że umiem już po duńsku zapytać o imię, miejsce zamieszkania i pochodzenia, o znajomość języków obcych, jak również policzyć do 100.
Hvad med dig?Kan du tale dansk?;)
Język jest uroczo paskudny. Różnica między pisownią a wymową jest ogromna i to chyba podstawowa trudność- nigdy nie wiadomo, która zgłoska zostanie połknięta w danym słowie.Ale irytuje mnie, że nie rozumiem, tej wszędobylskiej paplaniny, co jak sądzę może stanowić nie najgorszą motywację do nauki.

Kochani, mam nadzieję, że dzięki tej stronie będziemy w nieustającym kontakcie! Piszcie koniecznie co się u Was dzieje, ja będę się starała dodawać newsy w miarę możliwości- na bieżąco.
Tag for i dag, do usłyszenia!