poniedziałek, 23 czerwca 2008

Tu mówi Kopenhaga

Hmm... Jestem tu już czwarty dzień i ewidentnie nadszedł czas na rytualną notkę na blogu. Joanna wierci mi o to dziurę w brzuchu non stop, a ja jakoś nie mam weny. Nie to oczywiście, żebym nie miała o czym pisać. Wręcz przeciwnie – dzieje się aż za dużo i zwyczajnie nie wiem, od czego zacząć. No proszę – a myślałam, że po wizycie Natalii, Uli i Mariusza, nic już dla mnie nie zostanie. Widać Kopenhaga zadziwia nieustannie.

Przygody zaczęły się szybko, bo już w drodze z lotniska. Otóż nie wiem, czy wiecie (panna Joanna najwyraźniej nie wiedziała), że kopenhaskie metro ma dziwny zwyczaj zmieniania kierunku w trakcie jazdy. Tzn. obrazowo: jedziemy sobie, jedziemy, jedziemy... jedna stacja, dwie, trzy... nagle metro staje i nic nie wskazuje na to, że ma zamiar pojechać dalej. Aha, no my rzecz jasna siedzimy w pierwszym rzędzie, żeby mieć view na „pięknie oświetlone kopenhaskie podziemia” (jak głosi przewodnik). Wsiada jakaś umundurowana pani (męski typ), grzecznie, acz stanowczo przegania nas z miejsca, otwiera tajemniczą skrzyneczkę z mnóstwem kolorowych przycisków, chwilę w niej gmera, jednocześnie prowadząc z kimś ożywioną rozmowę przez krótkofalówkę, po czym z uśmiechem na twarzy zachęca nas do ponownego zajęcia naszych miejsc i wysiada. Wymieniamy z Asią porozumiewawcze spojrzenia. Metro rusza. Jedzie kawałek, staje, a po chwili jak gdyby nigdy nic zaczyna się cofać. Swoją drogą cholera wie, jak to w ogóle działa, że taki pociąg jedzie sobie we właściwym kierunku, skręca na właściwy tor i jeszcze nie zderzy się z żadnym innym. Ktoś wie? Bo to doprawdy zastanawiające. Naturalnie w którymś momencie musiałyśmy wysiąść, bo już naprawdę nie zanosiło się na to, że dojedziemy do celu tym niezdecydowanym czymś, i chwilę trwało zanim zlokalizowałyśmy ten właściwy pociąg, bo one nadjeżdżały raz z jednej, raz z drugiej strony (na tym samym torze!). Podobno to stały numer, ale biorąc pod uwagę, że tutejsze metro jeździ bez maszynisty, nie da się ukryć, że taka sytuacja wyzwala jednak u pasażera nutkę niepokoju. A poza tym panna Joanna sama przyznaje, że akurat ten aspekt życia w Kopenhadze pozostaje w jej przypadku nie do końca rozpracowany – wszakże bez względu na pogodę niczym rodowita kopenhażanka (właśnie – według mnie mówi się „kopenhażanin” i „kopenhażanka”) twardo jeździ na rowerze.

Kontynuując wątek lokomocyjny, jakieś zupełnie niesamowite rzeczy działy się w piątek po meczu Niemcy-Turcja. Oczywiście by the time przesiadłyśmy się już na rowerki i wracałyśmy do domu z kultowej Christianii (o tym chyba nie muszę nic pisać – kto był, ten wie, że miejsce jest wykręcone w kosmos. Chociaż zaraz, zaraz. Próbowaliście ‘dream-cake’? Jeśli nie, to następnym razem spróbujcie obowiązkowo! ;) ). No więc wracamy sobie, a tu na ulicach radość, jakby co najmniej pół Kopenhagi zamieszkiwali Turcy. Rozradowani, owinięci szalikami i wymachujący flagami wylegli na ulice, skutecznie paraliżując miasto. Kto by przypuszczał? Aż musiałyśmy zsiąść z rowerów i przeprowadzić je przez skrzyżowanie, bo trochę strach było jechać. Wszyscy trąbili i w ogóle jaja jak berety. Wysnułyśmy nawet taką teorie, że lokalna społeczność turecka założyła na szybko Facebook event, żeby się tak skrzyknąć.

No dobrze. To może starczy na dziś. Tylko Wam jeszcze napiszę o moich wrażeniach odnośnie kopenhaskiej syrenki. Ja już się tyle naczytałam na tym blogu, jaka to ona jest rozczarowująco mała, że szczerze mówiąc spodziewałam się czegoś NAPRAWDĘ małego. No więc idziemy, Asia pokazuje mi syrenkę z oddali i ja mówię: „Eeee, to ona duża jest!”. A Asia na to: „No co ty?!”. Poważnie - słynna „mała” syrenka okazała się jakieś dwa do trzech razy większa niż sobie wyobrażałam!

c.d.n...

Ania

6 komentarzy:

Unknown pisze...

Niemcy-Turcja? czyżbym przegapiła półfinał?:)opowiedz cos więcej o tych dream cakes, bo my nie mieliśmy szansy sprobowac

Nat pisze...

no właśnie, ja też nie!
jak Turcy już wygrają z Niemcami (hehe), to, jak usłyszałam "nie będzie już Berlina";)

mariusz pisze...

Ale Turcy nie wygrają z Niemcami, o jak bardzo chciałbym się mylić, ale nie wygrają...

Dream cakes??? Pierwsze słyszę... Może to tak drogie ciastka, że o ich kupieniu można tylko pomarzyć? Takich to pamiętam tony:))

A jak tam pikniki? Ja chcę na piknik z grillem w kopenhaskim parku...

j pisze...

O "pikniku" będzie później....;)
A "dream cake" wręcz przeciwnie- tanie jak barszcz!Ale bez efektów;)
Natomiast są jeszcze spice cakes- podobno z grzybkami- nie spróbowałyśmy;)

A co do meczu- mówi Ania- najwyraźniej żyję już półfinałem, bo oczywiście miałam na myśli mecz Chorwacja- Turcja:)

j pisze...

o, a Ania napisała, że to niby ja jej wiercę dziurę w brzuchu. A dopiero teraz dostrzegłam wpisy pod poprzednią notką:)
No pewnie Aniu, czekamy na więcej:)

ania pisze...

No i jednak Turcy nie wygrali z Niemcami. :( A juz myslalam, ze sie przekwalifikuje i zostane jasnowidzem... Albo - jako amatorka kawy i herbaty - moglabym sie na przyklad zajac wrozeniem z fusow! Ale nie, chyba jednak lepiej nie...