środa, 31 października 2007

zaległości mieszkaniowe.



Tak to mniej więcej wygląda:)

wtorek, 30 października 2007

erazmus english& danish cuisine, I

To jest chyba dobry moment, żeby rozpocząć nową serię wątków, bo zarówno "erazmus english" jak i "danish cuisine" (choć prawdopodobnie "cuisine" to za duże słowo) chyba nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.

Może najpierw o jedzeniu, bo Ula pytała mnie dlaczego mi nie smakuje to, serwowane w kantynie uniwersyteckiej. I jakoś nie mogłam sobie nic konkretnego przypomnieć, bo oczywiście za często nie zaglądam zrażona kolejnymi wizytami.
Ale dziś poszłam.
I myślałam, że się przewrócę. Naprawdę nie wiem, skąd oni mają tak "kreatywne" pomysły, ale żeby nie było, że zmyślam, to przedstawię Wam dzisiejsze menu sałatkowe:
kapusta czerwona z mandarynkami (??!), pieczarki w occie ze szczypiorkiem, buraki (pokrojone w dosyć duże kostki) z sałatą i jajkiem (bez żadnego sosu- myślę, że można się nieźle zapchać), kalafior z papryką w majonezie (coraz lepiej), no i mój faworyt- fasolka szparagowa z cebulą (surową).
Skończyło się na kanapce. Z pomidorem, sałatą, serem żółtym i- uwaga- cukinią i kabaczkiem. Nie może być normalnie, chociaż akurat kanapki są chyba z tego wszystkiego najlepsze.

A erazmus english na pewno wszyscy znają, ale ostatnio wyostrzył mi się zmysł obserwacyjny, i mam wrażenie, że moja współlokatorka bije w tej dziedzinie wszelkie rekordy. Oczywiście dogadujemy się bez najmniejszego problemu, więc może mały słownik dla gości, co by ani przez chwilę nie poczuli się zagubieni:

1. I will send you a texture- Napiszę Ci smsa (to chyba moje ulubione).
2. Where is the measurement- Gdzie jest miarka?
3.I don't hoping- Mam nadzieję, że nie.

Ciąg dalszy nastąpi:)

PS.W poprzednim poście nie wspomniałam, że nie mam (nie miałam) w nowym mieszkaniu łóżka. Ikea chyba nigdy nie przestanie mnie prześladować- wczoraj spędziłyśmy tam z Katią pół dnia. Najpierw niewiele brakowało, a kupiłabym łóżko bez nóg (najwyraźniej nie jestem najlepsza w "komponowaniu" mebli), potem czekałyśmy do północy na dostawę (i musiałyśmy wnieść na 3 piętro tony zakupów, co by nie płacić 400 DKK za tę usługę), a na koniec składałyśmy szafę do 1 w nocy, robiąc przy tym nie mało hałasu. Myślę, że nasi sąsiedzi już nas pokochali;).

niedziela, 28 października 2007

big brother!

Czyli się przeprowadziłam. I mieszkam teraz ok(n)o w ok(n)o z kilkudziesięcioma mieszkańcami sąsiadującego bloku. A że duńskim zwyczajem większość z nich nie ma w oknie nawet kawałka szmatki, to widać prawie wszystko. Póki co straszne nudy, ale kto wie, może trafi się jakaś filmowa scena, byle tylko nie z Hitchcocka.

Zmieniło się tyle, że mam znacznie więcej przestrzeni życiowej, nowoczesną i dobrze wyposażoną kuchnię , łazienkę trochę przymałą (a śmiałam się z tych co biorą prysznic siedząc na sedesie- teraz właściwie niewiele brakuje), ale za to czystą, i dużą szafę na ubrania, więc mój słynny wieszak z IKEI będzie teraz służył komuś innemu, choć może z sentymentu powinnam go zabrać ze sobą;).

I jest świetny strych, dwupoziomowy.Niżej typowo- każdy ma swój "schowek". Wyżej jeszcze nie wchodziłam, ale drabina stoi.I kusi.

Oczywiście nie można mieć wszystkiego, więc w całym mieszkaniu ( 65-cio metrowym, co jest w tym przypadku dosyć istotną informacją) są- uwaga- tylko dwa malutkie kaloryfery- po jednym w każdym pokoju. Dobrze, że mam ten mniejszy.
Wiem, że zima w Danii to pewnie taka nasza chłodniejsza jesień, ale naprawdę nie rozumiem tej całej polityki grzewczej. Chociaż z drugiej strony Duńczycy hartują się od dziecka (przy wietrze wiejącym 100 km/h biegające bez czapek i szalików maluchy nikogo nie dziwią), więc pewnie im wszystko jedno. Mi chyba nie.

A mieszkam z Katią (ze Szwajcarii)- nie z sześcioma osobami jak wcześniej. Jak wiadomo wszystko ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne, więc chwilowo jakoś tak pusto.No ale za to nikt nie hałasuje po nocach i nie brudzi w tempie błyskawicznym wszystkich szklanek i talerzy. Coś za coś.
Uprzedzając pytania- zdjęcia będą, w późniejszym terminie:). Obecnie wciąż jeszcze oswajam przestrzeń, więc uwiecznię na fotografii stadium końcowe.
Adios amigos!:)

środa, 24 października 2007

epizody helsińskie.

Nie macie już dosyć tej mojej pisaniny?
No obiecuję, to już ostatni post o Finlandii, ale parę rzeczy muszę Wam jeszcze opowiedzieć.
Zdjęcia też będą.

Zacznę może od tego, że wszyscy-z mamą Uli włącznie-twierdzą, że Helsinki to nic szczególnego, i że "dwa dni to o półtora za dużo" (by Teresa Skórzewska;)).
Ja się zupełnie nie zgadzam- może to nie najpiękniejsze miasto na świecie, ale naprawdę jest co pozwiedzać, jest gdzie pochodzić, a jak ktoś się na przykład interesuje designem to już w ogóle można wsiąknąć.

W Helsinkach rzucają się w oczy przede wszystkim kościoły- ogromne. Poza tym świetne są muzea, no ale jak się jedzie do jakiegoś miasta na 2 dni i jest to niedziela i poniedziałek, to niestety nie ma zbyt wiele czasu, żeby je pozwiedzać .
I jest też wyspa/twierdza- Suomelinna- która Uli podobała się najbardziej- "bo tak cicho i spokojnie, jak w Lappeenrancie" (ja Wam mówię, ona nam kiedyś na te Mazury wyjedzie).
Najlepsza była "monumental gate", która miała być niby symbolem wyspy.
No ja nie wiem, mogli chyba znaleźć jakieś inne określenie?;)


Aha, no i a propos tego, że jest gdzie pochodzić- kupiłyśmy z Ulą przewodnik "Helsinki on foot"- bardzo fajny i praktyczny , z 7-mioma- jeśli dobrze pamiętam- różnymi trasami "tematycznymi". I któregoś wieczoru postanowiłyśmy przejść się szlakiem "Design District"- zwykle prowadziła Ula, ale tym razem ster przejęłam ja.
Żeby oddać komizm sytuacji muszę dodać, że każda mapa miała pozaznaczane numerki, które były przypisane do konkretnych obiektów, i o każdym z tych obiektów była krótka notka.
W pewnym momencie dochodzimy do drzewa, które wyglądało mniej więcej tak:


otwieram przewodnik i czytam:
"In the park (a park akurat tam był), one of the trees is the Tree of Independence, planted to commemorate Finland's independence. The tree was donated to the Finnish Parliament by Consul General Rudolf Ray in 1930's."

Ula: Ale przecież to jest kurde zwykłe drzewo!
Ja: No wiem, widzę. Dziwne, bo nawet żadnej tabliczki nie ma. No ale popatrz! Numer 20?! 20.Tak tu napisali.Więc to nie jest zwykłe drzewo, a Drzewo Niepodległości!

Wyjmuję aparat, bo skoro to takie ważne drzewo, to głupio zdjęcia nie zrobić, nie? Zdjęcia zrobione, biorę mapę ponownie w swoje ręce, chcę nas poprowadzić dalej, ale patrzę, że mi się coś nie zgadza.
Owszem, drzewo stało, tam gdzie powinno, z tym, że mapę miałam otwartą nie na tej stronie co trzeba:). A że dziwnym zbiegiem okoliczności właściwe Tree of Independence miało ten sam numer, co triangular park, w rogu którego stało zwykłe drzewo liściaste, to już inna sprawa.
Ula zastanawiała się tylko w co jeszcze mi podczas tej wycieczki uwierzyła, a ja nie za wiele miałam na swoją obronę;). Jednym słowem przewodnik ze mnie pierwsza klasa, więc jakbyście kiedyś chcieli coś pozwiedzać- dajcie znać:).

No i to by było na tyle kochani, na koniec jeszcze parę zdjęć:

i przestroga:Będąc w Finlandii nigdy nie kupujcie takiego jogurtu, bo jak to słusznie ujęła Ula: ani przełknąć, ani pogryźć;). Okropna konsystencja;).

Do usłyszenia:)!

wybory,czyli złote myśli Urszuli S.

Pojechałyśmy do ambasady, za 2,20 Euro (co za poświęcenie), zagłosowałyśmy w nieco bardziej uroczystej niż zwykle oprawie, wyszłyśmy- i na gorąco oczywiście dzielimy się ze sobą wrażeniami.
Że bez sensu takie wybory jak się o większości kandydatów nic nie wie i że właściwie zawsze głosuje się na pierwszą osobę z listy- bo ta jest najbardziej znana.
Do senatu jest zwykle lepiej-tym razem znałyśmy wszystkie nazwiska.
Wymieniamy nasze uwagi, komentujemy decyzje, i ja- wypytując o kolejne typy rzucam przypadkowo jedno nazwisko.

Ja: Smoktunowicz?
Ula : Nie,no co ty!!! Na niego nie głosowałam. Czytałam na Pudelku, że na dzieci nie płaci.

Nie ma to jak dobry argument.

Dodam na koniec, że wyprawa na wybory kosztowała nas w sumie 4,40;). Miałyśmy wrócić korzystając z tego samego biletu(ważny przez godzinę), ale spotkałyśmy na przystanku jakiegoś chłopaka z Polski, jakoś się zagadaliśmy i zapomnieliśmy wszyscy, że to nie Polska, i żeby autobus się zatrzymał, trzeba pomachać.
No nie pomachaliśmy.
A następny autobus za 40 minut.

Potem chciałyśmy z Ulą znaleźć jakiś miły pub, ale w niedzielę wieczorem to nie takie proste znaleźć jakikolwiek pub, a miły to już w ogóle.
Podążając za wskazówkami z przewodnika udałyśmy się w stronę Kallio (tak, tak to tam gdzie mieszkałyśmy), która została zareklamowana tak:
"If you are not interested in more trendy downtown nightclubs/bars, or are on a budget, you might want to head over to Kallio district that has heaps of bars with relatively cheap beer and an offbeat atmosphere. Popular places include Stellar pub, Roskapankki, Kola and Tauko but there are lots more to choose from - walking along Helsinginkatu or Vaasankatu will get you past many of them. The sometimes "decadent" bar culture here might not be everyone's cup of tea, though."

No więc pomyślałyśmy- w sam raz dla nas. Ale szybko się okazało, że nieco inaczej rozumiemy słowo "decadent"i "offbeat atmosphere". Tak mrocznych i właściwie mało przyjemnych miejsc to ja dawno nie widziałam. Łyse głowy, skóry- naprawdę zrobiło się nieciekawie.
W końcu znalazłyśmy pub, któremu do decadent było daleko, i przez resztę wieczoru delektowałyśmy się fińskim piwem Koff, za 4 € (a jak mi Ula mówiła, że drogo, to nie wierzyłam, że może być gorzej niż tu- a może. W sklepie piwa tańszego niż 2€ się nie znajdzie, w Kopenhadze mamy przynajmniej Pilsner Harboe za 2,75 DKK. Niedobre bo niedobre, ale jest;)).


couchsurfing.com

Idea jest prosta: w serwisie couchsurfing.com rejestrują się żądne przygód osoby i tym oto sposobem powstała już całkiem spora społeczność internetowa, dzięki której- metodą "handlu wymiennego" -można mieć nocleg za darmo. Na całym świecie.
I niekoniecznie trzeba zaraz oferować kanapę w swoim domu- wystarczy na przykład kawa, albo po prostu spacer, z osobą która zawita do Waszego miasta, a wcześniej się z Wami skontaktuje i będzie chciała spotkać.

A że z Ulą na obczyźnie za dużo pieniędzy nie mamy, to oczywiście postanowiłam poszukać nam jakiejś darmowej kanapy, a jak;).
I jak to stwierdziła Ula- mam chyba niezłe szczęście do ludzi: udało mi się w Gdyni, udało mi się we Wrocławiu, no i bez wątpienia- udało nam się w Helsinkach!
Nie mogę niestety zamieścić zdjęć (podejrzewam, że to może być niezgodne z jakimś regulaminem), ale mieszkałyśmy w bardzo fajnym mieszkaniu, w jednej z lepszych dzielnic(Kallio), u Arho, studenta PhD.
W jednym pokoju, wszyscy razem.

Przywitał nas na dworcu, i stwierdziłyśmy, że już jest dobrze- wyobraźcie sobie: jeansy, trampki, skórzana kurtka, kręcone włosy, okulary takie trochę kujonkowate,w starym stylu, duże, i- uwaga- torebka z materiału(lniana?), taka z krótkimi uszami (co się jej nie da na ramię założyć), mała, czarna (no babska po prostu). Z kotem.
Zakręcona persona.

Ale naprawdę nie mogłyśmy trafić lepiej- bardziej otwartą i jak to mawiają Anglicy- easy going- osobę trudno sobie wyobrazić, więc oczywiście było super, chociaż nie wiem co on sobie o nas pomyślał, bo w niedzielę wieczorem miałyśmy w pubie tylko jeden temat- wybory (o tym jeszcze napiszę:D).
Za to w poniedziałek poszliśmy razem na koncert do klubu Liberte, i mit o tym, że Finowie słuchają ponurej, ciężkiej muzyki, został obalony, bo trafiliśmy na koncert młodych i naprawdę miłych dla ucha, zupełnie niemetalowych zespołów. Panom polecam zwłaszcza Goldsmith, bo wokalistkę mają śliczną;). Drugi zespół muzycznie chyba nawet ciekawszy, bo oprócz standardowego składu- sekcja dęta w postaci puzonu i saksofonu, a także dwie wokalistki.I podobno teksty niezłe-niestety nie zrozumiałam;).

A o samych Helsinakch jeszcze opowiem (epizody helsińskie są chyba jeszcze lepsze niż lappeenranckie), ale teraz będzie notka o wyborach, w której dowiecie się między innymi dlaczego nie można głosować na Roberta Smoktunowicza;)

wtorek, 23 października 2007

epizody lappeenranckie;)

1.
Stoimy w kolejce do klubu przed imprezą "upside down". W pewnym momencie zorientowałam się, że nie mam przy sobie żadnych dokumentów, a w Finlandii kontrola wieku jest dosyć rygorystyczna.
Do domu daleko, autobusy nie jeżdżą, roweru brak.
No to cóż, nie miałam specjalnie nic do stracenia i wzięłam dowód Uli(a dodać należy, że Ula stała jakieś dwie osoby przede mną ze swoją legitymacją studencką;). Przywdziałam Einsteinowskie okulary, które z pewnością fantastycznie komponowały się z hitlerowskim wąsikiem i w przeprowadzonej rozmowie byłam pewna siebie, jak nigdy:
Doorman (przyglądając się bacznie to zdjęciu, to mi): Hmmmm, I don't think it's your ID.
Ja: Why?!! Of course it's me! I've just changed a little bit since I've made this photo.
Doorman: Little bit?! ( I dalej patrzy z niedowierzaniem)
Ja: Yeees, it's all because I am dressed up so weird!That's the same person, you have to belive!:)

Doorman się jeszcze chwilę poprzyglądał, spojrzał na zdjęcie, na mnie,co najzabawniejsze- na Ulę, która była w zasięgu jego wzroku, i skomentował: Well, it's really hard.For me it's not the same.(Nie?!)

Musiałam go jeszcze trochę poprzekonywać, ale na imprezę oczywiście weszłam.

2. ( W trakcie pisania tego posta rozmawiam z Ulą na gadu-gadu).
Ja: Pracuję nad epizodem z lasu, ale coś mnie chyba wena opuściła.
Ula: Nie, no kurde, wiewióry muszą być, chyba aż Ci przypomnę jak to było.
Ja: Hm?Dawaj.
Ula: Najpierw szlysmy długo, długo prze las:), a potem nagle wyłoniła sie fińska wioska
na to stwierdziłaś(a może ja),że trzeba zrobić zdjęcie.I co dalej??Aha,i robisz to zdjęcie, a na środku zdjęcia Fin, stary,z taczkami:D. I jak juz zrobilas zdjęcie, to on cos zaczyna po finsku nawijać(wersja ocenzurowana, Ula ujęła to nieco inaczej;)) (...), no a dalej to już chyba pamiętasz.
Ja: Nie pamiętam, musisz mi przypomnieć. Dobrze Ci idzie.
Ula: No kurde, wiewiórkę Ci pokazał- nie pamiętasz?!!Ale wcześniej to ja próbowałam się po fińsku wysłowić.
*****
Ale po tym jak się Pan dowiedział, że my po fińsku to jednak nie mówimy, dalej bardzo chciał nam coś powiedzieć (Ula ma teorię, że myślał, że robimy mu zdjęcie, i chciał zasugerować, że nie warto, co właściwie w kontekście późniejszych wydarzeń ma sporo sensu).Na szczęście poza mową werbalną zaczął używać też niewerbalnej i w istocie- pokazał nam wiewiórki.
Musicie uwierzyć na słowo, że mówił o tym w taki sposób, jakby to były najważniejsze wiewiórki na świecie;)
3.
Parafrazując Mariuszowe "Orzeł jeździ na rowerze", mogłabym napisać "Joanna jeździ na rowerze. Chińskim".A nie muszę chyba mówić, że Chińskie koleżanki Uli mają góra 1,40 m w kapeluszu. No i wyobraźcie sobie- ja na tym rowerze, dziecięcym. Mało się nie zabiłam, ale dojechałam;).
W sumie i tak wybrałam bezpieczniejszą opcję, bo w pierwszej wersji miałyśmy pożyczyć rower od innego chińskiego chłopca. Już miałam klucze w ręku, ale na szczęście chłopię w ostatniej chwili sobie przypomniało, że "there is no breaks";-).Heh.

4.
Wydawać by się mogło, że pytanie o to, gdzie jest poczta, skierowane na ulicy do młodych dziewczyn, nie ma szans sprowokować dziwnej/zabawnej sytuacji, a jednak;).
Zgadnijcie jaka była reakcja?;)
Zaczęły prawie uciekać(a tego dnia Ula naprawdę nie wyglądała jak Einstein;)), no i oczywiście nie odezwały się ani słowem.
Czy ja już wspominałam, że Finowie są dziwni?;-)

różności, part II;)

Niestety tym razem piszę do Was już z Kopenhagi:(
Brak dostępu do internetu uniemożliwił mi nadawanie na bieżąco, i trochę się tego wszystkiego uzbierało, ale spróbuję Wam opowiedzieć, a działo się,oj,działo:)!

A zacznę może od tego na czym ostatnio skończyłam, czyli o tym jak kolorowo jest w Lappeenrancie, i nie mam tu na myśli malowniczego krajobrazu...;)
Otóż nasza Ula mieszka z dwoma Chinkami- LiLi i Hebe (lub jak mówi Ula: Hippi:))- miłe dziewczyny, tylko trudno się czasem z nimi dogadać, bo "chinese english" brzmi niekiedy dosyć skomplikowanie (chociaż "finis englis"też niczego sobie).

Ale można się za to nauczyć przy nich gotować, bo gotują nieustannie (ryż z makaronem i ziemniakami), no i generalnie mają jakąś manię chomikowania. Zjadłyśmy im kiedyś pół chleba, ale można to tylko rozpatrywać w kategoriach dobrego uczynku, bo była to jedna spośród sześciu połówek znajdujących się w lodówce.
Kiedyś były też mocno przerażone jak Ula chciała ugotować ryż nie myjąc go uprzednio;-). I komu jak komu, ale dziewczynom nie można się było w tej kwestii przeciwstawić, więc ryż został umyty. Dwukrotnie.

A już tak zupełnie serio: ciekawe to doświadczenie obcować z osobami z kompletnie innej kultury, bo to jednak totalnie odmienna mentalność, zwyczaje, zupełnie inne wychowanie.
No i LiLi na przykład nie lubi "kissing", za to lubi "swimming and skiing", z mężem nie będzie spała w jednym pokoju, nie pije alkoholu, a jeśli już to po jednym kieliszku sake jest podobno kompletnie pijana. Ula próbowała sprowadzić je na złą drogę (a jak;)), ale tym razem chyba się nie udało. Przynajmniej na razie.

Poza Chinkami jest jeszcze Jussi-anioł i jego żona z Japonii (wybaczcie, ale wszystkie imiona mi się poplątały). Chyba staną się moją ulubioną parą, bo porozumiewają się między sobą po chińsku (tak, tak, Jussi- Fin nauczył się jakimś cudem tego języka i jest w stanie swobodnie się w nim dogadać). Jussi- poza Ulą- opiekuje się jeszcze dwiema osobami z Japonii, i wszyscy razem wzięci tworzą-jak to się mówi- jedno towarzystwo (a drugie znacie z "upside down" party).
I w sobotę zostałyśmy zaproszone na "Japaneese Party"- było pysznie, zresztą zobaczcie sami:


Oczywiście dla równowagi nie mogło zabraknąć fińskiej muzyki, więc jak kogoś zachęca taki obrazek:
to proponuję przeszukać youtube pod kątem zespołu VERSNWARMU i TERASBETONI (z dwoma kropkami nad "A"). Oni naprawdę są dziwni, i naprawdę słuchają takiej muzyki. Chociaż podobno głównie właśnie w małych miasteczkach.
No i na koniec jeszcze kilka ślicznych widoków z Lappenranty, bo potem przenosimy się do Helsinek!:)



piątek, 19 października 2007

roznosci.

Chyba wspomnialam, ze Ula zaplanowala program lesno- saunowy, i w istocie- wczoraj przeszlysmy chyba ze 20 kilometrow.Oczywiscie w lesie i nad jeziorem, a jak.
Nog nie czuje;-).

Gdybym przyjechala latem, mozna by w nim poplywac (a musicie wiedziec, ze to nie jest byle jezioro, a 4 pod wzgledem wielkosci w Europie!), a gdybym przyjechala zima mozna by przyodziac biegowki. Jesienia pozostaja dluuugie spacery. I czuje sie jak na jakiejs wycieczce w gorach -tylko gor brakuje;-).

Przyznam szczerze, ze inaczej wyobrazalam sobie Finlandie, chyba bardziej- ze tak powiem- zachodnio i nowoczesnie.
Ale sami Finowie podobno obrazaja sie, jesli mowi sie o ich kraju "kraj skandynawski". Zwiazki z kultura rosyjska pozostaja jednak bardzo duze, i to widac. Sklepy, niektore restauracje (nie tylko wystroj, ale i jedzenie)- wypisz, wymaluj zza wschodniej granicy.

Poza tym nie lubia obnosic sie ze swoim bogactwem, ani generalnie- wyrozniac sie sposrod innych Finow- do tego stopnia, ze nie uzywaja na przyklad okreslenia "elita intelektualna", ani w ogole zadna elita. Po prostu troche madrzejsi od reszty ludzie.
Nie lubia tez rozmawiac o pieniadzach- Uli profesor nie wie podobno ile zarabia jego zona.
I generalnie sa troche dziwni...;-).
Typowy Fin ma dlugie wlosy, brode, troche wiecej ciala niz potrzeba, ubiera sie na czarno i slucha metalu. Ciekawie.
Ale zdarzaja sie wyjatki- i takim wyjatkiem jest Uli mentor-Jussi- aniol, a nie czlowiek.
Takze Ula jest w dobrych rekach.I ja z nia teraz tez;-).
Dzis wybieramy sie na japonska kolacje, bo ow mentor ma zone Japonke, z ktora nota bene porozumiewa sie po chinsku.
I wieczorem obowiazkowo sauna.
Opowiem Wam jeszcze z kim sie nasza Ula tutaj zadaje i czego mozna sie nauczyc ( i dowiedziec) mieszkajac z dwoma Chinkami. A teraz koncze, bo idziemy pozwiedzac miasto:-) (pozwiedzac i miasto to duze slowa;-)).

czwartek, 18 października 2007

bez komentarza...






bo chyba nie trzeba...;-)

środa, 17 października 2007

W Finlandii znaki drogowe sa zolte....;)

Pewnie dlatego, zeby je bylo widac zima. W zaspach snieznych.
Ale ten snieg to przereklamowana sprawa- wcale nie pada, i wcale nie jest zimno. Wrecz przeciwnie, Finlandia przywitala mnie piekna i sloneczna pogoda- Ula mowi, ze mam szczescie;-).

Podroz zajela mi prawie caly dzien- samolot leci niewiele ponad godzine, ale to dopiero poczatek. Kolejny etap to 4 godzinna przeprawa autobusem. A wlasciwie dwoma lub trzema.
I jadac tym autobusem przez owe 4 godziny caly czas podziwialam krajobraz przez okno i czekalam az sie zmieni.
Ale sie nie zmienil:tylko jeziora i lasy. I od czasu do czasu jakas finska wioska. Zwykle malutka.

A Lappeenranta jest urocza, taka mazurska. Tylko troche na koncu swiata;-).
Poki co widzialam niewiele, ale mamy za soba 40 minutowy spacer na uczelnie (bo Ula wlasnie jest na zajeciach z finskiego, a ja walcze w bibliotece z tutejsza klawiatura(stad brak polskich znakow)!). I droga oczywiscie prowadzi przez las. I nad jeziorem. Bajka.

Na popoludnie planujemy dla odmiany spacer po miescie, a wieczorem impreza upside down (czyli panowie przebieraja sie za panie, i na odwrot)- obiecuje, ze zamieszcze zdjecia (ale niestety po powrocie, bo Ula naprawde nie ma internetu w pokoju, a tu w bibliotece w ogole nie mam sie jak podpiac).
Poza tym jest cudownie, bo:
1. Jest Ula (szkoda, ze nie ma Natalii!!), i naprawde cudownia ja zobaczyc po prawie 3 miesiacach.
2. Jest cieplo w mieszkaniu (a nie, ze mi sztywnieja palce, jak pisze na komputerze)
3. Nie musze gotowac! Bo w kantynie uniwersyteckiej mozna zjesc pyszny obiad za 2€!

Jednym slowem wymarzone wakacje!

sobota, 13 października 2007

Słonecznie, 5°C!

Korzystając-po raz kolejny- z wyjątkowo pięknej pogody (i co z tego, że 5°C), pędzę zaraz na pchli targ, bo to jedna z ostatnich okazji, żeby poszperać w starociach- a znaleźć tam można dosłownie wszystko. Rzecz jasna, moje zainteresowania zorientowane są na dział ubrania i dodatki, ale widziałam też świetne meble, z którymi tylko nie wiem jak bym wróciła do Warszawy;-) (bo po 20 h podróży samochodem i promem rodzice kategorycznie odmówili jakiejkolwiek współpracy na przyszłość;)).
Szkoda, że sezon się kończy, bo niestety w second- handach- przynajmniej w tych, które do tej pory odwiedziłam- można co prawda znaleźć perełki, zwykle jakieś designerskie egzemplarze, ale niestety po raz kolejny- nie na studencką kieszeń.

A wczoraj odkryłam jeden z pierwszych "undergroundowych" klubów w Kopenhadze, z cyklu- jeśli nie wiesz gdzie jest, raczej nie masz szans go znaleźć. I przy okazji oczywiście kilka młodych duńskich i szwedzkich zespołów- bardzo miłe dla ucha, choć odkrycie to prawdopodobnie za duże słowo (Our Broken Garden, Peter Broderic, Frederique Tiger oraz Taxi Taxi!). Najciekawszy chyba z tego wszystkiego był chilloutowy duet Taxi Taxi! ze Sztokholmu, bo to dwie młodziutkie siostry bliźniaczki (zdaje się, że mają 17 lat), które dopiero co nagrały swoją pierwszą EP-kę. Myślę, że mają potencjał, fajne głosy, sprawnie posługują się kilkoma instrumentami,i pytanie tylko jak i czy się to rozwinie (i tu widzę uśmiech Pabla..;)).

Ale do czego zmierzam- a no do tego, że brakuje mi tu wciąż takich "moich miejsc", imprez innych niż międzynarodowe, w skrócie- alternatywy dla Studenterehuset- z całym szacunkiem, ale ile można;-).
A wiadomo, że- gdzie by się nie było- w pierwszej kolejności trafi się pewnie na kluby w stylu warszawskich Hybryd, Stodoły czy Parku (zwłaszcza jak się ciągle jest w środowisku międzynarodowym, czytaj tak samo nie mającym pojęcia co się dzieje w mieście), a dopiero potem zacznie odkrywać Jadłodajnię, Melanż czy choćby Tygmont. Rzecz jasna najfajniej byłoby dopaść jakiegoś tubylca, ale już chyba wspominałam, że to nie takie proste.
W każdym razie, mam nadzieję, że wszystko jeszcze przede mną.

Tymczasem przygotowuję się do wyjazdu do krainy śniegiem i lodem pokrytej. W Lappeenrancie(akcent na pierwsza sylabe, jak zawsze w finskim, dlugie rrrrrr i prawnie niesłyszalne "n", jak poinstruowała mnie Ula), są tylko 2 kluby, więc nie będzie specjalnie czego odkrywać;).
Ula zaplanowała program "leśno- saunowy", także w sam raz na wakacje.
A potem 2 dni w Helsinkach, czyli pierwsze przygody z Couchsurfingiem i obowiązkowo- wybory. Szczegóły wkrótce- będę pisać na bieżąco, mimo że to przecież Panna Joanna w Kopenhadze;)!

sobota, 6 października 2007

piknikowanie!

Pamiętam jeden z kopenhaskich maili Mariusza, w którym to rozpisywał się- najkrócej rzecz ujmując- o deptaniu trawy;). Że w Polsce można co najwyżej dostać za to mandat, a tu w Kopenhadze, to jest zupełnie normalne, że chadza się skrótami i że można swobodnie usiąść w parku na środku pięknego, zadbanego trawnika, i nikt złego słowa nie powie.Bo przecież wszystko jest dla ludzi.
I faktycznie- parki w Kopenhadze to fantastyczna sprawa.
Jest ich tutaj co najmniej kilka (a przypomnę, że Kopenhaga jest jakieś 7 razy mniejsza niż Warszawa), są ogromne i oczywiście bardzo zadbane.
Duńczycy uwielbiają urządzać pikniki i spędzać czas na świeżym powietrzu (co da się szczególnie zaobserwować w weekendy). Podobno- jeśli tylko pogoda dopisuje- urządzają w parkach różnego rodzaju uroczystości- od urodzin po piknik na cześć przyjaciółki wychodzącej za mąż;-) (to z przewodnika;)).
Bo będąc w środku miasta można totalnie oderwać się od rzeczywistości i muszę powiedzieć, że chyba nie ma lepszego sposobu na wypoczynek.
Wystarczy koc,jakieś drobne przekąski, piłka i oczywiście doborowe towarzystwo i miłe popołudnie zapewnione:-).A że pogoda była dziś przepiękna to spędziliśmy w parku kilka godzin- czysta przyjemność.
Poniżej zamieszczam zdjęcie, które dedykuję Mariuszowi;)















A uzupełniając jeszcze "wieści z frontu" powiem, że demonstracja- zgodnie z planem- odbyła się w środę i zgromadziła około 200 osób. Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem, bo organizacja była perfekcyjna- plakaty, ulotki, transparenty.
Zresztą zobaczcie sami:




Prawdopodobnie nie wywoła to bezpośrednich skutków, bo okazało się w międzyczasie, że sytuacja jest bardziej skomplikowana niż by się mogło wydawać.
W telegraficznym skrócie- nikt tak naprawdę nie chce szkoły zamykać, ale dyrektor dopuścił się defraudacji dosyć dużej sumy pieniędzy, więc zdaje się, że niebawem stanie przed sądem (a przestępstwa finansowe w Danii traktowane są gorzej niż zabójstwa,taka ciekawostka). W związku z tym szkoła nie może dalej funkcjonować, bo nie dość, że ma dług w wysokości ok. 4 mln DKK, to dyrektor jest właścicielem praw autorskich unikalnego systemu nauczania KISS.
Nauczyciele oczywiście próbują coś niezależnie zorganizować, bo w tej chwili sytuacja wygląda tak, że 40 osób straciło pracę, 700 studentów- szkołę, a w innych placówkach nie ma dla nas miejsc.
Innymi słowy, trzymajcie kciuki dalej, cdn.!

poniedziałek, 1 października 2007

kiss.dk

KISS, czyli Kobenhavns Intensive SprogSkole, była do niedawna szkołą, w której miałam zamiar uczyć ( i nauczyć się) duńskiego.Była, bo w zeszłym tygodniu została zamknięta- z dnia na dzień.
I o ile na początku sytuacja wydawała się zupełnie niedorzeczna (bo jak można zamknąć najlepszą szkołę w Kopenhadze??!), tak dziś pojawiły się informacje o tym, że dyrektor szkoły nie był dobry ani z matematyki, ani z ekonomii i zrobił chyba jakiś niezły przekręt finansowy, doprowadzając szkołę do bankructwa (podobno kwota jaką jest winien komunie to ok. 4,5 mln koron).
Nie zmienia to jednak faktu, że szkoda byłoby przekreślić cały dorobek metodologiczny szkoły, która wypracowała swój dosyć nietypowy sposób nauki duńskiego.I mimo że jestem tam dopiero od 4 tygodni (swoją drogą niezłego mam pecha, KISS funkcjonował nieprzerwanie od 35 lat, przyjechałam i go zamknęli;)) mogę powiedzieć, że ten system działa.
W związku z tym studenci postanowili powalczyć. I to jest muszę przyznać imponujące.
Bo pewnie jakby w Warszawie zamknięto Archibalda czy nie wiem, Metodystów, to nikt by palcem nie kiwnął.
A tu od piątku ruszyła lawina pomysłów i zdaje się, że akcja ma być podjęta na szeroką skalę- strony internetowe, petycje, zaangażowanie mediów, organizacja spotkania, podczas której ma dojść do konfrontacji przedstawicieli Komuny odpowiedzialnych za podjęcie takiej decyzji i studentów, no i demonstracja.W środę o 11.
Oczywiście się wybieram i zabiorę aparat;) Trzymajcie kciuki, a ja będę od czasu do czasu donosić o wydarzeniach na froncie!

And the Golden Swan goes to.....!;)

Po małym offtopicu, wracamy do Kopenhagi, i do festiwalu. I zgodnie z obietnicą- filmowej relacji ciąg dalszy.
Niewątpliwie szkoda, że to już koniec. I nie tylko ze względu na moje zamiłowanie do kina, ale i na fakt, że nie ma nic lepszego na tę paskudną pogodę jak zaszyć się na kilka godzin w sali kinowej i zapomnieć, że na dworze szaro i smutno, bo z tym ostatnio coraz gorzej.Coraz bardziej szaro i coraz bardziej smutno. Że zimno to nie wspomnę.Z tego wszystkiego aż kupiłam czapkę, co- zważywszy na fakt, że ostatni raz miałam czapkę na głowie jeszcze za czasów kiedy rodzice pilnowali, żebym jej z głowy nie zdejmowała-jest dowodem na to, że sytuacja jest kryzysowa.

Niestety obowiązki natury wszelakiej nie pozwoliły mi na obejrzenie zbyt wielu pozycji, ale statystycznie miałam więcej szczęścia niż powiedzmy we Wrocławiu, i o dziwo- trafiałam w większości na dobre filmy. Inna sprawa, że trudno porównać repertuar obydwu festiwali- formułą zbliżony jest on raczej do WFF niż do ENH.

Z refleksji najbardziej ogólnych- festiwal umocnił moją niezachwianą wiarę w kino skandynawskie. Mogę polecić zarówno norweskie "The Art of Negative Thinking", w którym reżyser w nieco szokujący sposób rozprawia się z mitem pozytywnego myślenia, jak i szwedzkie "To love someone"- świetnie zagrany dramat, o dosyć nietypowym trójkącie (ona między psychopatycznym, byłym mężem, który po terapii stał się "nowym człowiekiem", i kochającym i troskliwym partnerem).
Poza tym jeszcze kilka tytułów,które moim zdaniem warto mieć na uwadze:wspomniany już wcześniej, przepiękny wizualnie i emocjonalnie "The Band's Visit"(nagroda specjalna i nagroda publiczności), który jest debiutem izraelskiego reżysera Erana Korilina,szkocki "Hallam Foe", który poza intrygującą fabułą ma też bardzo miłą dla ucha ścieżkę dzwiękową, a także niemiecki dramat psychologiczny "Counterparts" oraz "The Diving Bell and Butterfly" :oparty na prawdziwej historii naczelnego dyrektora "Elle", który na skutek wylewu krwi do mózgu zostaje całkowicie sparaliżowany i może komunikować się ze światem mrugając powieką i posługując się specjalnym alfabetem.

Z ciekawostek: główną nagrodę zdobył film produkcji islandzkiej "Children".Węszę tu jednak pewien podstęp, bo film wyświetlano w wersji oryginalnej z duńskimi napisami,a z tego co mi wiadomo nie wszyscy członkowie jury znają język duński;-).
After party raczej skromne ( i tu moją uwagę zwróciły na przykład dosyć mało wystawne stroje pań), żeby nie powiedzieć nudnawe.
No i największe rozczarowanie- brak biletów na najnowszy film z udziałem Jude'a Law, Sleuth!Dwa dni przeżywałam, że nie udało mi się tego zobaczyć;).
Celebrities też raczej zabrakło- z twarzy bardziej znanych pojawił się na przykład Mathieu Amalric, który notebene nie wiem czemu dostał główną nagrodę za rolę w filmie Heartbeat Detector.

Ale,ale!Ja się rozpisuję o festiwalu, a tu się ważniejsze rzeczy dzieją, bo oto z dnia na dzień zamknięto moją szkołę językową!
O formach obywatelskiego oporu doniosę jednak jutro, bo już strasznie późna pora, a budzik bezlitośnie dzwoni o 8.30!
Do usłyszenia:)!