czwartek, 2 października 2008

pokochać Warszawę.

No niestety, ostatnia kopenhaska notka zagubiła się w ferworze wyjazdu, przeprowadzki i pożegnań. Miało być o fenomenie Tivoli, o tym, że deszcz, nie deszcz, a ludzi zawsze(!) pełno i że chyba znam źródło depresji Duńczyków, bo jak Tivoli zamknięte jest przez znaczną część roku to 90% Dunasów nie wie co począć ze swym wolnym weekendowym czasem, i stąd się biorą wszystkie nieszczęścia. Ale kopenhaski rozdział już zamknięty, resztę dopowiem jak się zobaczymy, a tymczasem staram się na nowo pokochać Warszawę.

I muszę przyznać-łatwo nie jest.
Długo jeszcze brakować mi będzie roweru, tej niezależności od spóźniających się autobusów, wolności od nie zawsze pożądanych współpasażerów i przeogromnych korków. So far so good- dwa razy spóźniłam się już na uczelnię, i nie był to bynajmniej akademicki kwadrans.
Poza tym- tłumy! Na ulicach, w tramwajach, w metrze.Kopenhaga to jednak taka większa wioska i choć zawsze myślałam, że dobrze czułabym się w samym Nowym Jorku, tak teraz- przynajmniej chwilowo- Warszawa wydaje mi się zbyt zatłoczona, zbyt szybka i zbyt zabiegana;).

Zostałam również ofukana w autobusie (Pani se nie może biletu w kiosku kupić?! Ja mam 30 min opóźnienia, i nie mam obowiązku sprzedawać pani biletu!- ok, tylko nie tym tonem. Inna sprawa, że kiosku akurat nie było, no ale biletu mi nie sprzedano), szanowny pan dr po 3 godzinach oczekiwania uświadomił mi, że dokument wypełniony ręcznie, to nie dokument, i odesłał mnie na dyżur za tydzień, i przepadły moje pieczątki z "Daily Cafe" zastąpionej kawiarnią "W biegu" (fajne to?). Zauważyłam też nieprzyjemny wzrost cen, ale żeby nie było, że tak tylko narzekam i narzekam to napiszę też że:
Krakowskie Przedmieście jest śliczne.
Przecudownie odwiedzić znajome miejsca, a jeszcze wspanialej zobaczyć wasze (i inne) mordki kochane, i teraz to już tak całkiem polecę w patos, ale jednak bardziej celnie nie dało się tego ująć: nawet sera białego nie brakowało mi tak bardzo jak Was.
W perspektywie Warszawski Festiwal Filmowy, parę fajnych koncertów, nie jedna (mam nadzieję) równie fajna impreza, zatem zakończę optymistycznie:
Warszawa da się lubić!

I tym razem znikam stąd na dobre.
Bardzo dziękuję wszystkim czytelnikom za wytrwałość i kończąc duńskim akcentem pożegnam się mówiąc: hej, hej!:)

sobota, 20 września 2008

h kier

Z powodu remanentu nieczynne. Zamknięte. A w ogóle to placówka zmienia lokal i ten adres zostanie skasowany. Za tydzień.

Farvel!

piątek, 12 września 2008

z braku laku..

1. ... dobra notka z onet.pl... :-). Okazuje się, że z tymi hot-dogami to nie żarty, a Duńczycy są "najbardziej zdeterminowanymi pożeraczami hot- dogów na świecie".
Proszę:
http://przewodnik.onet.pl/1232,1660,1505731,0,1,artykul.html

2. W kategorii "cuda i dziwy" zabrakło chyba jeszcze wzmianki o zamiłowaniu Duńczyków do wszystkiego o smaku...lukrecji.
Wyobraźcie sobie, że przychodzi taki brzdąc na lody (do tej kawiarni w której pracuję) i z uśmiechem prosi o te o smaku lukrecji, choć ma do wyboru 20 innych (moim zdaniem znacznie lepszych) smaków.
Wczoraj z kolei szefowa postanowiła, że za znalezione przy okazji porządków pieniądze (takie wiecie, co wpadną za ladę) kupi "słodycze" dla personelu. Miły gest, ale niestety okazało się, że będąc w mniejszości jest się na przegranej pozycji. Smakowały obrzydliwie, i w ogóle nie wiem, jak można cokolwiek lukrecjowego nazywać słodyczem!
Swoją drogą, jak ktoś lubi, niech się przyzna tu i teraz- dostanie niebawem w prezencie:)!

3. Zlikwidowali wrześniowy Festiwal Filmowy w Kopenhadze. Szkoda, bo myślałam, że to będzie takie miłe zakończenie mojego pobytu, no ale niestety- w nowej formule, połączony z festiwalem CPH:DOX i NAT film festival IFF pojawi się ponownie, jako CPH:PIX dopiero w kwietniu 2009.
Na pocieszenie zostaje BUSTER, czyli festiwal filmowy dla dzieci i młodzieży. Przejrzałam wstępnie program i nawet jest parę ciekawych pozycji- tutaj zresztą (co mnie dosyć zaciekawiło), większość filmów jest dozwolona od 15 roku życia (że za przykład podam Irreversible- w Polsce od 21 lat), także chyba znajdę coś dla siebie.
W konkursie pojawi się też polski akcent-w rywalizacji o główną nagrodę festiwalu film Andrzeja Jakimowskiego "Sztuczki".

I to tyle. Oddalam się od komputera (to zdaje się ostatnio modne) i wykorzystam jakoś sensownie swój wolny dzień. Życie jest piękne kiedy nie trzeba znosić kapryśnych klientów ("...a to ciastko obok jest większe, dlaczego dostałam takie małe?!Ja proszę, żeby pani zamieniła!)!

16!

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

tacy sami.

Według badań przeprowadzonych przez tutejszy odpowiednik naszej Wyborczej, 32% Duńczyków uważa, że Janteloven funkcjonuje w społeczeństwie w dużym stopniu, 44%- że funkcjonuje w jakimś stopniu, 17%- niewielkim stopniu, a zaledwie 3%, że nie funkcjonuje wcale. Krótko mówiąc 93% twierdzi, że coś jest na rzeczy.
Autorem całego zamieszania jest Aksel Sandemose, który umieścił akcję swojej powieści "Uciekinier w labiryncie"(1933) w fikcyjnym miasteczku Jante (którego pierwowzorem było duńskie miasto portowe) i opisał jego społeczność kierującą się wyżej zlinkowanymi zasadami. Jante stało się od tej pory symbolem duńskiej (czy wręcz skanydnawskiej) mentalności i jest- jak pokazują badania- głęboko zakorzenione w kulturze.
W związku z tym "Politiken" postanowiła powrócić do tematu i w czerwcowych wydaniach zamieszczała różnego rodzaju eseje, dla których punktem wyjścia było pytanie o to, jaką rolę odgrywa Janteloven we współczesnym społeczeństwie.
Według jednej z autorek Janteloven sprawia, że Duńczycy są narodem skromnym i twardo stąpającym po ziemi. Każdy w swoim życiu na pewno doświadczył sytuacji, kiedy owe zasady odegrały decydującą rolę przy podejmowaniu określonych decyzji- no bo w końcu nie można się zanadto wyróżniać. Furtką są ewentualnie wrodzone talenty, ale jeśli ktoś próbuje na przykład "żyć ponad stan", no to koniec- spotka go odpowiednia kara w postaci braku akceptacji przez otaczające środowisko. Tu przypomniała mi się też Finlandia, kiedy zdziwiłam się, że w środku pięknego lasu wybudowano takie typowe bemowskie osiedle- identyczne bloki, podwórka, te klimaty. W takiej scenerii aż prosiłoby się o jednorodzinne domki, ale... Finowie nie lubią obnosić się ze swoim bogactwem. Duńczycy-gdyby ich sąsiad kupił mercedesa za 1 mln dkk byliby albo zazdrośni (21%), albo uznali by, że to totalna strata pieniędzy (23%), albo że to na pokaz i że to bardzo nieodpowiednie (10%) (24% nie wie, lub zareagowałoby inaczej niż podane możliwości, a 33% by się niby ucieszyło- już ja widzę tę ich radość!).
Janteloven funkcjonuje też podobno jako skuteczna wymówka, usprawiedliwiająca wszelkie niepowodzenia- na szczęście znaczna część Duńczyków zauważa, że to "dårlig undskyldning", czyli dosyć niewłaściwy sposób tłumaczenia w przypadku braku sukcesów.
Podsumowując: można być "lepszym", ale na pewno nie można o tym mówić: nie chwalić się, nie obnosić, i dopasowywać do reszty.
Ciekawe ile talentów, innowacyjnych pomysłów i interesów zostało pogrzebanych przez taką mentalność- tego niestety nie udało mi się ustalić!

Na koniec mały off-topic, a nawet dwa.
Po pierwsze- w życiu, no- całym swoim życiu na obczyźnie- nie widziałam w Kopenhadze tylu Polaków. Autentycznie zaczęli rzucać się w oczy i naprawdę co i rusz słychać język polski na ulicy. Oficjalne statystyki mówią o ok.20 tys. Polaków w 5-cio milionowej Danii, mniej oficjalne- o dwukrotnej takiej liczbie.
A Norwegian wstrzymuje tanie loty z Warszawy do Kopenhagi- jaka w tym logika?

I po drugie- trochę o mojej pracy, o której jeszcze nic nie pisałam, bo to - jak wiadomo- temat tabu;).
Pierwszego szoku doznałam kiedy się okazało, że 95% "turystów" w Tivoli, to...Duńczycy i ich sąsiedzi ze Szwecji. Potem długo, długo nic, i jakiś niewielki procent to reszta świata- i już się wcale nie dziwię, że znajomość duńskiego jest w tej pracy niezbędna, choć wydawać by się mogło, że takie turystyczne miejsce jest doskonałe dla tych, którzy językiem Andersena nie władają.A nie.
A jak już trochę popracowałam, to się okazało, że ze wspomnianych wcześniej 95%, mniej więcej połowa to stali bywalcy w przedziale wiekowym od 60 lat wzwyż, którzy przychodzą niemal codziennie na kawę i ciacho. I wyobraźcie sobie, że jest jedna taka pani, która przychodzi dwa razy dziennie, codziennie (!!!), na kawę i ciasto z malinami, zostawiając jednorazowo 50 dkk.
Mała kalkulacja- ta dam- zostawia u nas miesięcznie 3000 dkk (1300 zł)!
Wesołe jest życie staruszka:). W Danii, at least!

I w ogóle to już tylko 37!

niedziela, 3 sierpnia 2008

update.

Czyli obiecane zdjęcia, na których wszystko wygląda chyba mniej uroczo niż w rzeczywistości.
Ponieważ okolica naprawdę jest śliczna, a pokój bardzo przytulny- jest tylko jedno wyjście- takie zdjęcia, jaki fotograf;)
Proszę:




















Ps. Jak myślicie, o czym świadczy liczba luster w mieszkaniu?Jest ich tu ponad przeciętnie dużo- naliczyłam póki co 8, a to pewnie nie koniec. W kuchni, łazience i w każdym pokoju po 2. Hm?
A Błażej powinien odwiedzić moich sąsiadów- niewykluczone, że moglibyście się szybko w pewnych kwestiach dogadać;). Chociaż mój landlord też ma całkiem ładny obrazek w kuchni;)





























Z pozdrowieniami dla wszystkich wytrwałych czytelników!
j.

czwartek, 31 lipca 2008

ostatnia prosta.

Uff, teraz naprawdę mogę już chyba zacząć odliczanie!
Wszelkie istotne decyzje zapadły, wracam niebawem Kochani:)!
Przede mną kolejna przeprowadzka, jakimś cudem udało spakować mi się rok życia w walizki (bo to już rok! 3.08 minie!). 3 walizki (w tym jedna przeraża wielkością wszystkich), 1 plecak, 2 duże torby, 2 pudła i nieskończoną ilość siatek i siateczek. Tak kończy człowiek, który nie dość, że przyjechał na stypendium samochodem, to jeszcze ma świadomość, że samochodem wróci, skoro od początku ilość bagażu przekraczała wszelkie rozsądne granice. A już na pewno wszelkie granice przewoźników lotniczych.

Ale, ale..!
Moje nowe mieszkanie jest bardzo urocze. Po wielu próbach, kilkudziesięciu wysłanych mailach i wykonanych telefonach- udało się, i chyba lepiej trafić nie mogłam. Co prawda kuchnia i łazienka wielkością są odpowiednie dla krasnoludków, pokój też raczej z tych mniejszych (acz przytulnych), za to okolica...! Okolica jest wspaniała, bo mieszkam moi drodzy tuż przy pięknym parku! Zdjęcia załączę jutro, jak już się trochę ogarnę- teraz musicie po prostu uwierzyć na słowo.
Landlord (Szwed, perkusista) też podobno niczego sobie, ale póki co widziałam go zaledwie przez chwilę, więc nie mam w tej kwestii zbyt wiele do powiedzenia.

Poza tym znalazłam ostatnio w internecie kilka interesujących stwierdzeń z cyklu:
"You know you have been living in Denmark too long, if...".Przykłady?Proszę:

1.You think there is no such thing as bad weather, only bad clothing.
2.You honestly believe that the distance between Copenhagen and Aalborg is very long (400 km).
3.The first thing you do on entering a bank/post office/pharmacy etc. is to look for the queue number machine.You accept that you will have to queue to take a queue number.
4.When a stranger on the street smiles at you, you assume that:
a. he is drunk;
b. he is insane;
c. he is British;
d. he is all of the above.
5.Silence is fun.
6.It no longer seems excessive to spend 800 kr. on alcohol in a single night
7.You know that "religious holiday" means "let's get pissed".
8.The word "yes" is an intake of breath
9.Can't remember when to say "please" and "excuse me"
10.You don't mind paying the same for a 200-metre bus ride as you do for going 10 kms
11.It feels natural to wear sport clothes and a backpack everywhere.
12.You don't think it strange that no one ever comes by to visit without being invited and you never show up at any one's place unannounced either
13.You find yourself lighting candles when you have guests - even if it is brightly sunny outside and 20 degrees
14.You consider standing in the Airport Arrivals hall waving a danish flag normal and "hyggeligt"
15.You start setting up Danish flag everywhere.

Jest tego więcej, i- o zgrozo- wszystko wydaje mi się takie...normalne. To chyba znak, że czas wracać, nie?.
To co?
60!:)

wtorek, 8 lipca 2008

terapeutycznie.

Ja chyba przyciągam do siebie jakichś nierozgarniętych ludzi, albo mam wyjątkowego pecha, jeśli chodzi o "załatwianie" różnych spraw. Większość z was pamięta pewnie moje historie bankowe i podatkowe, a nowych czytelników zapraszam ewentualnie do lektury tekstów zamieszczonych tu (notka okrzyknięta przez Mariusza notką roku) i tu.
Najwyraźniej historia lubi się powtarzać, bo oto znalazłam się w równie irytującej sytuacji, i wierzyć mi się nie chce, że takie rzeczy dzieją się na jednej z najlepszych uczelni w kraju - szanownym Uniwersytecie Warszawskim.
Notkę tę dedykuję mojemu bratu, życząc jednocześnie aby nigdy w swojej karierze akademickiej nie stał się taką wredną, niekompetentną i olewającą studentów "babą":) (ku przestrodze, dobrze wiem że się nie stanie, a już zwłaszcza babą;)).
Ale od początku:
Nie wszyscy pewnie wiedzą, że jakiś czas temu zaświtał mi w głowie pomysł pozostania w Kopenhadze na kolejny semestr w charakterze "guest student"(co ja zrobię, uwielbiam to miasto;)). W tej sytuacji wystosowałam odpowiednie podanie i wysłałam je tradycyjną pocztą do osoby odpowiedzialnej za podejmowanie takich decyzji na INP, w skrócie- do baby. Jednocześnie- jako że zależało mi na czasie- poprosiłam mailowo o udzielenie nieoficjalnych informacji, żeby zorientować się jakie są moje szanse i ewentualnie zacząć planować kolejne miesiące- tu, lub w Warszawie.
Po tygodniu otrzymałam maila, że zgodę dostanę, ale jeśli pojawią się różnice programowe to będę je musiała po powrocie zaliczyć zaległe egzaminy- sztuk 6 (+2 z Erazmusa z tego roku-w sumie sztuk 8). "Różnice programowe" to kwestia na osobną notkę, krótko mówiąc sprowadza się to do tego, że trzeba zaliczyć wszystko, bo nijak nie da się w Kopenhadze, ani pewnie nigdzie indziej na świecie znaleźć przedmiotów odpowiadających tym z UW (wymienię choćby system polityczny RP i historię polskiej myśli politycznej. Anybody?), i vice versa, ale to już nikogo nie interesuje. Termin jest, i trzeba się do niego stosować.
Wracając jednak do wątku głównego- choć mój entuzjazm nieco opadł (no bo mając wizję studiowania na KU, pracowania- bo stypendium brak, pisania w międzyczasie pracy mgr i jeszcze zaliczania po powrocie 8 egzaminów uznałam, że to chyba jednak bez sensu)- napisałam, że dziękuję za odpowiedź i że w takim razie poproszę o przesłanie oficjalnej zgody na adres taki a taki (warto zawsze aplikować, przemyśleć i ewentualnie później odpowiednio wcześnie rezygnować), bo jest to niezbędny załącznik do tutejszej aplikacji.

A teraz, gdyby to był film, wstawiłabym planszę z napisem "2,5 miesiąca później", i proszę, oto jak obecnie wygląda sytuacja:

Otóż sytuacja po prawie 3 miesiącach wygląda tak, że do tej pory nie dostałam nic.Ani maila, ani pisma. Krótko mówiąc pies z kulawą nogą się moim podaniem nie zainteresował, choć zdaje się, że jest jakiś ustawowy obowiązek odpowiadania na pisemnie wystosowane podania.
To jeszcze nic- w międzyczasie znajoma taką zgodę dostała, co więcej- jakimś cudownym sposobem nie musi zaliczać żadnych różnic programowych, choć jak sama napisała- że zacytuję:
"Wszystko dlatego, że mam niesamowite koleżanki w Polsce, które tak długo za tym chodziły, aż wszystko załatwiły. Też próbowałam na odległość, ale wiesz jak to jest."
Wiem, doskonale. I -jak już wspomniałam- wierzyć mi się nie chce, że:
1. W XXI wieku obsługa poczty e-mail stanowi dla pracowników UW nie lada wyzwanie.
2. Z dosyć dużą swobodą, co by nie napisać ignorancją, traktuje się prośby i podania studentów, choć teoretycznie jesteśmy dorosłymi ludźmi. No bo co tam- niech sobie pisze podania, albo nawet 100, a my i tak mamy ją w nosie.
3.Nie ma przejrzystych zasad, i wygląda na to, że wszystko zależy od tego, czy ktoś ma"niesamowite koleżanki" czy nie i czy sobie coś wychodzi czy nie (że ponownie zacytuję: "Koordynator uniwersytecki jest w ciężkim szoku, że mi to na wydziale podpisali, ale jak już pisałam- sama bym nic nie załatwiła").

I choć moje plany nieco uległy zmianie, to jednak wściekła jestem niesamowicie. I tak jak w przypadku poprzednich notek, liczę na kreatywne pomysły czytelników z serii: jak po powrocie zrobić "babie" małe kuku:) (niewtajemniczonych odsyłam do komentarzy Pabla pod pierwszą zlinkowaną notką;)). Nie chodzi o zemstę, ale może mała lekcja w zakresie wypełniania podstawowych obowiązków się przyda.

Uff, no trochę mi przeszło.Czas na jakiś spacer, bo WRESZCIE przestało lać!
Pozdrawiam
j.

Update:
Wrrr, jednak nie przestało..:( Co za lato!

środa, 25 czerwca 2008

can you be more Danish...?

Kolejna wizyta dobiegła końca i pomyślałam, że czas na małe podsumowanie- krótko mówiąc zamierzam Was obsmarować, moi kochani goście:)
O ile Natalia przeciągnęła mnie po (prawie) wszystkich muzeach, tak pobyt Uli i Mariusza zapamiętam jako jedno wielkie piknikowanie/grillowanie/leniuchowanie w parkach i na plaży.
A Ania?
Ania, moi drodzy, w pierwszej kolejności otworzyła przewodnik na dziale "gastronomia" i tak oto odbyłyśmy wspólnie małą podróż kulinarną- na więcej niestety zabrakło nam czasu.
Wystarczyło jednak kilka dni, żeby Ania zakochała się w :

1.Pølser- hot dogach, które za bardzo nie różnią się od innych hot dogów, a jednak Duńczycy potrafili zrobić z nich niemal "danie narodowe". Ci którzy byli wiedzą, że pølservogn (budki z hot dogami) znajdują się niemal na każdym rogu i że naprawdę nieustannie ustawiają się do nich kolejki. A po imprezie to już w ogóle nie ma nic lepszego niż parówka z musztardą, keczupem, majonezem, ogórkami i smażoną cebulką. O taka:
















2.Smørrebrød- "obficie i z fantazją" przyrządzonych kanapkach, które Duńczycy spożywają w czasie lunchu. Zastanawiałyśmy się tylko jak można ową kanapkę skonsumować tak by zawartość nie wylądowała na ubraniu, bo rozmiar mają imponujący!
A smakują tak samo dobrze jak wyglądają!






























3.Kammerjunkach podawanych z kærnemelk.
Mimo trudności technicznych (walizka kabinowa do największych wszak nie należy) dwie paczki poleciały do Londynu. Zresztą zobaczcie sami jakie Ania poczyniła zakupy;)

















A po drodze były jeszcze duże ilości marcepanu, wienerbrød (czyli ciasta nadziewanego marcepanem, różnego rodzaju kremami lub marmoladą, znanego za granicą jako danish pastry) i kawy, jako że Duńczycy nazywani są w Europie Włochami Północy.

Przypomniałam sobie również, że zaintrygowała Anię zupa chlebowa z cukru i bezalkoholowego piwa, ale niestety nie miałyśmy okazji skosztować (Ktoś próbował?Moim zdaniem brzmi dosyć obrzydliwie- Ania twierdzi, że ciekawie;))
Jednym słowem ja nadal pozostaję sceptyczna, Ania wyjechała zafascynowana.
Może po prostu w porównaniu z "kuchnią" angielską duńska wypada naprawdę dobrze...?:)

poniedziałek, 23 czerwca 2008

Polak potrafi.



W piątkowe popołudnie spacerowałyśmy sobie Strøget, aż tu nagle... naszą uwagę zwrócili chłopcy grający na - ni mniej, ni więcej - butelkach po piwie. Napis głosił: "We collect money for new and better instruments". ;) Oczywiście my - skromne studentki - nie wrzuciłyśmy nic, ale za to przyjrzałyśmy się dokładniej owym instrumentom. I co? Nie Carlsberg, nie Tuborg, ale... Tyskie i Żywiec! Swojsko. :) Po raz kolejny potwierdza się teoria, że Polak potrafi. :) Warto zauważyć, że repertuar chłopców jest dość bogaty i różnorodny. Kto wie, co by zagrali, gdyby trochę więcej zainwestowali w "instrumenty". ;)

Ania

Tu mówi Kopenhaga

Hmm... Jestem tu już czwarty dzień i ewidentnie nadszedł czas na rytualną notkę na blogu. Joanna wierci mi o to dziurę w brzuchu non stop, a ja jakoś nie mam weny. Nie to oczywiście, żebym nie miała o czym pisać. Wręcz przeciwnie – dzieje się aż za dużo i zwyczajnie nie wiem, od czego zacząć. No proszę – a myślałam, że po wizycie Natalii, Uli i Mariusza, nic już dla mnie nie zostanie. Widać Kopenhaga zadziwia nieustannie.

Przygody zaczęły się szybko, bo już w drodze z lotniska. Otóż nie wiem, czy wiecie (panna Joanna najwyraźniej nie wiedziała), że kopenhaskie metro ma dziwny zwyczaj zmieniania kierunku w trakcie jazdy. Tzn. obrazowo: jedziemy sobie, jedziemy, jedziemy... jedna stacja, dwie, trzy... nagle metro staje i nic nie wskazuje na to, że ma zamiar pojechać dalej. Aha, no my rzecz jasna siedzimy w pierwszym rzędzie, żeby mieć view na „pięknie oświetlone kopenhaskie podziemia” (jak głosi przewodnik). Wsiada jakaś umundurowana pani (męski typ), grzecznie, acz stanowczo przegania nas z miejsca, otwiera tajemniczą skrzyneczkę z mnóstwem kolorowych przycisków, chwilę w niej gmera, jednocześnie prowadząc z kimś ożywioną rozmowę przez krótkofalówkę, po czym z uśmiechem na twarzy zachęca nas do ponownego zajęcia naszych miejsc i wysiada. Wymieniamy z Asią porozumiewawcze spojrzenia. Metro rusza. Jedzie kawałek, staje, a po chwili jak gdyby nigdy nic zaczyna się cofać. Swoją drogą cholera wie, jak to w ogóle działa, że taki pociąg jedzie sobie we właściwym kierunku, skręca na właściwy tor i jeszcze nie zderzy się z żadnym innym. Ktoś wie? Bo to doprawdy zastanawiające. Naturalnie w którymś momencie musiałyśmy wysiąść, bo już naprawdę nie zanosiło się na to, że dojedziemy do celu tym niezdecydowanym czymś, i chwilę trwało zanim zlokalizowałyśmy ten właściwy pociąg, bo one nadjeżdżały raz z jednej, raz z drugiej strony (na tym samym torze!). Podobno to stały numer, ale biorąc pod uwagę, że tutejsze metro jeździ bez maszynisty, nie da się ukryć, że taka sytuacja wyzwala jednak u pasażera nutkę niepokoju. A poza tym panna Joanna sama przyznaje, że akurat ten aspekt życia w Kopenhadze pozostaje w jej przypadku nie do końca rozpracowany – wszakże bez względu na pogodę niczym rodowita kopenhażanka (właśnie – według mnie mówi się „kopenhażanin” i „kopenhażanka”) twardo jeździ na rowerze.

Kontynuując wątek lokomocyjny, jakieś zupełnie niesamowite rzeczy działy się w piątek po meczu Niemcy-Turcja. Oczywiście by the time przesiadłyśmy się już na rowerki i wracałyśmy do domu z kultowej Christianii (o tym chyba nie muszę nic pisać – kto był, ten wie, że miejsce jest wykręcone w kosmos. Chociaż zaraz, zaraz. Próbowaliście ‘dream-cake’? Jeśli nie, to następnym razem spróbujcie obowiązkowo! ;) ). No więc wracamy sobie, a tu na ulicach radość, jakby co najmniej pół Kopenhagi zamieszkiwali Turcy. Rozradowani, owinięci szalikami i wymachujący flagami wylegli na ulice, skutecznie paraliżując miasto. Kto by przypuszczał? Aż musiałyśmy zsiąść z rowerów i przeprowadzić je przez skrzyżowanie, bo trochę strach było jechać. Wszyscy trąbili i w ogóle jaja jak berety. Wysnułyśmy nawet taką teorie, że lokalna społeczność turecka założyła na szybko Facebook event, żeby się tak skrzyknąć.

No dobrze. To może starczy na dziś. Tylko Wam jeszcze napiszę o moich wrażeniach odnośnie kopenhaskiej syrenki. Ja już się tyle naczytałam na tym blogu, jaka to ona jest rozczarowująco mała, że szczerze mówiąc spodziewałam się czegoś NAPRAWDĘ małego. No więc idziemy, Asia pokazuje mi syrenkę z oddali i ja mówię: „Eeee, to ona duża jest!”. A Asia na to: „No co ty?!”. Poważnie - słynna „mała” syrenka okazała się jakieś dwa do trzech razy większa niż sobie wyobrażałam!

c.d.n...

Ania

piątek, 6 czerwca 2008

cuda panie!

Po pierwsze, to jest właśnie 23.00 i wciąż za oknem jeszcze widno, przedziwne uczucie. Ale to tak tylko tytułem zagajenia, bo tym razem- po raz kolejny zresztą- będzie o różnicach kulturowych.
Inspiracją do napisania tej notki są moi wspaniali sąsiedzi, którzy z nadejściem lata ujawniają przedziwne skłonności ekshibicjonistyczne.
Ci którzy widzieli moje "podwórko" (to na które jest widok z balkonu), wiedzą, że to ledwie kawałek trawnika, osaczony z dwóch stron blokami, w których mieszka w sumie ze 200 osób. I jest to zupełnie nieatrakcyjny trawnik, a mimo to nie przeszkadza moim sąsiadom aby się na nim opalać, "piknikować" lub wyprawiać różnego rodzaju przyjęcia, wśród których te pod hasłem "barbecue" (niekiedy zwanym również grillem;)) ostatnimi czasy królują. I są to zarówno romantyczne kolacje we dwoje, jak i znacznie większe spędy- dzisiejszy wygląda mi na przykład na wieczór panieński.
I już pomijam fakt, że 15 minut stąd jest fajny park, a 25 min- plaża. Bo najbardziej dziwi mnie to, że totalnie nie przejmują się oni "obecnością" wspomnianych 200 osób, i tym, że- będąc na podwórku- mogą ( i pewnie czasem są) być obserwowani. Oczywiście nie zakładam, że przy każdej nadarzającej się okazji pozostali nie mają lepszych zajęć i z uwagą śledzą poczynania imprezowiczów, ale jednak próbuję przełożyć to na warunki polskie- i nie mogę.
Są zatem dwa wyjścia- albo my się za bardzo przejmujemy, albo oni są zanadto wyluzowani. A może są po prostu normalni..?Jak to trafnie podsumowała moja znajoma- chciałabym kiedyś wyjść w Warszawie w garnku na głowie i dotrzeć na róg skrzyżowania szybciej, niż plotka o tym, że wyszłam tak "ubrana" z domu. A tu totalne przeciwieństwo- strój a'la piżama podczas porannych zakupów nie robi na nikim najmniejszego wrażenia. Nikt nie zwraca uwagi, nie spogląda znacząco, nie komentuje. I choć nie do końca przekonuje mnie koncepcja imprezy "na patelni" (że wszystko widać i słychać), a niektóre rzeczy wciąż dziwią i pewnie długo dziwić będą, to jednak zasadę nieobgadywania i nie interesowania się zanadto innymi kupuję w całości. No bo co to kogo obchodzi?!

I przechodząc małym skrótem myślowym do następnego wątku- moją współlokatorkę obchodzi! Na szczęście mniej niż przeciętną "well educated" Szwajcarkę, ale i tak się nieźle zdziwiłam.
Stoimy w kuchni, rozmawiamy i ja coś rzucam, że może byśmy się wybrały do kina na "Sex and the city". Chwila ciszy i lekka konsternacja, po czym pytanie z jej strony:
-Do you REALLY want to see it...?
Na co ja nie wiem- czy to zdziwienie entuzjastyczne (że ona jest taką fanką i podziela moją radość, z tego, że film już w kinach) czy raczej zdziwienie krytyczne (naprawdę chcesz tę szmirę zobaczyć?), ale raz się żyje, więc odpowiadam, że OCZYWIŚCIE, że chcę TO zobaczyć.
Katia z lekką ulgą ale i niedowierzaniem w jednym:
- Oooh, that's good. I aslo want to see it, BUT in Switzerland "well educated" person would never admit that she/he is watching such movies.
Więc ja pytam: no to dla kogo waszym zdaniem (Szwajcarów w sensie) jest ten serial...?
Katia bez zastanowienia:
-It is for dumb people.
Chyba powinnam się obrazić.

A niedzielę duże emocje: mecz Polska- Niemcy w międzynarodowym towarzystwie. Wygramy..?:)

niedziela, 1 czerwca 2008

this is the end.

Wszystko co dobre, szybko się kończy. Ostatnie kilkanaście dni to niezliczona ilości "farewell parties"(stąd cisza na blogu) i jakoś nie mogę uwierzyć, że to już koniec.10 miesięcy minęło nie wiem kiedy, i choć planuję pozostać w Kopenhadze przez najbliższe kilkanaście tygodni (tak, jest pewien progres jeśli chodzi o decyzje dotyczące przyszłości), to przez moment- kiedy wyjechały najbliższe mi osoby- miałam ochotę spakować się w przeciągu dwóch godzin i przylecieć do Warszawy najbliższym samolotem.
Pożegnania są najgorsze na świecie, ale mam nadzieję, że choć część znajomości będzie kontynuowana w "post-Erazmusowej" rzeczywistości. Bardzo jestem ciekawa, na ile każdy wraca do swojego świata, na ile rok spędzony razem nas zmienia i jaki ma wpływ na nasze przyszłe decyzje (może ja jednak zacznę tę skandynawistykę?;D).
I choć bywało różnie, i nie raz byłam poirytowana wszystkimi tymi pijackimi imprezami i "small talks" podczas nich, to jednak zostaną w pamięci wyłącznie miłe wspomnienia.

A przede mną zmagania z duńskim rynkiem pracy. So far, so good. Zadzwonili do mnie w odpowiedzi na wysłaną aplikację, i po pięciu minutach rozmowy telefonicznej (po duńsku) babka stwierdziła: no tak, w sumie to jest ok, ale właściwie to chcemy zatrudnić rodowitego Dunasa (tak mi powiedziała, serio).
Także mocno trzymajcie kciuki, bo inaczej wyląduję pod jednym z kopenhaskich mostów!

czwartek, 22 maja 2008

patriotyzm inaczej?

Nie pojmują do końca tego zjawiska, niemniej jednak od tygodnia, z nadmierną częstotliwością, poruszany jest wśród wielu studentów międzynarodowych temat Eurowizji.Tak.Najwyraźniej długotrwały pobyt poza granicami kraju powoduje u niektórych przypływ uczuć patriotycznych, a festyniarska Eurowizja jest wszak doskonałą okazją żeby owe uczucia uzewnętrznić. I nie kończy się na kibicowaniu, bo wszak będąc za granicą można nawet wesprzeć swojego reprezentanta nie jednym głosem.

Jedna z koleżanek informuje na facebooku, że jest "obsessed with Eurovision", podczas gdy inne dwie wymieniają 10 komentarzy na temat poszczególnych piosenek. Takich, że człowiek naprawdę zaczyna się zastanawiać, czy to aby na pewno są żarty. Przytoczę mając nadzieję, że żadna z nich tu nie zajrzy:

X:I am completely obsessed about the Eurovision thing myself :) My bet: Armenia will win the whole thing and the crappy Russian song will go high up because otherwise they will invade their neighbors!

Y:Omg, we're so excited. We bought the cd and are now playing it nonstop, the horrible Czech song keeps playing in my head all the time. The lyrics are pure genius: if you wanna have some fun, don't run. ;) But I've got several favourites, Armenia being one of them! But also feeling Bulgaria and Israel. Israel's singer is a major hottie as well.

X:Still don't get what you see in the Israeli song - granted, the guy is quite cute but the song is so boring! Slovenia is pretty rockin', but it's a steal from somewhere else (a Danish pop tune from the 90's about a tchamaguchi comes to mind). But just you watch: Russia, Armenia and Greece will advance, probably along with Ireland and Azerbaijan, or else I'll eat my hat :) And by the way: I love the Bulgarian tune too.

Y:I'm so hyped about this. Too bad the Armenian singer sang quite poorly but we're hoping she will do the same as Armenia did in 2006 when the guy sang poorly in the semi-final but improved in the final.And Russia totally won out hearts with having Evgeni Plushenko there! Now hoping for good results.

X:Well, I am totally in agreement with her not singing up to standard but she HAS to go through!But I am sorry to say it: GREECE WILL WIN!!! Fuck fuck fuck... It's such a crappy below-standard copycat song, but it's so going to win. Damn. They had a much better stage show than the others - what is it with Greece? Do they do nothing but Eurovision all year? And yeah - Plushenko was cool, but the Russian singer is perhaps the worst singer in history!Every single note was flat! ARGH!Ireland was funny, I thought, but I am not sure whether the rest of Europe will get the irony....Who's your favorite, then - please don't say Russia just because of the figure scater????

Y:Israel is my favourite, definately. But also voted for Armenia, Russia, Greece, Estonia (it's grown on me), Ireland and Norway. I can't praise Israel's singer and the song enough.I don't think Greece will win. I think Russia will win. But I'm not the betting type like you. :)

X:Thank God and all his angels that Armenia went through.... Otherwise, I would have lost 50 pounds! And you were right about Israel... But I am a bit disappointed that Ireland didn't go through, it was funny, but it got a really bad couple of seconds in the round-up...

Y:Okay, now, final crazy Eurovision comment of the night: I have completely fallen in love with the Swiss song, and might I add: Paolo Meneguzzi is absolutely freakin' gorgeous! What say you to the two of us getting a plane ticket to Belgrade, you hunt down the Israeli and I get a hold of the Swiss/Italian???? My god, he is beautiful.
My favourites from the 2nd semi-final are: Sweden, Iceland, Turkey, Ukraine, Bulgaria and Malta. France and the UK also got good songs. I like this year!

Aż jestem rozczarowana, że nie ma pół słowa o Polsce!!

Tu przypomniała mi się też pewna sytuacja z cabin trip, gdzie w jednej z konkurencji trzeba było zanucić fragment piosenki, która reprezentowała Danię w 2007 roku. Dobrą chwilę zajęło mi przywołanie nazwy polskiego zespołu, podczas gdy dla większości pytanie nie stanowiło najmniejszego problemu.
Elementem nieodłącznym są oczywiście "Eurovision parties", które z dużą ilością alkoholu, w dobrym towarzystwie, są- jak to ujął kolega- triple fun! No to chyba przegapiłam.
Udzieliło mi się tylko trochę, bo odpisałam, że "Isis Gee rules!I keep my fingers crossed for her!", ale z zaproszenia nie skorzystałam.
To dopiero półfinały, a już tyle emocji. Kulminacja w sobotę i wobec braku lepszych planów, rozważam udział w imprezie z TV w roli głównej.
Tymczasem niech mi ktoś wytłumaczy: o co w tym wszystkim chodzi...?!

Ps.Brazylijki (te, o których tu kiedyś pisałam) odwiedzają niebawem Warszawę.
Ma się ktoś ochotę trochę zaopiekować?:D

środa, 14 maja 2008

Alo alo. Zakończenie

Ech, urlop, urlop i po urlopie. To już półtora tygodnia od powrotu do Polski!!! Ale ten czas leci... No nic, czas zatem na małe zakończenie, bo tyle się wydarzyło, a tyle nie zostanie opisane.

Na przykład to, że tłumaczyłem Asi, że nic się nie stało, że nie kupiliśmy mięsa na grill, i puściłem lewą rękę z kierownicy a prawa zadrgała i w sekundę wywaliłem się jak długi, uderzając Asię - która cudem utrzymała równowagę. Powiało grozą. Ale - o dziwo to była jedyna przygoda rowerowa, jaka się nam przytrafiła! Tak, to fakt, mieliśmy nieprawdopodobnego farta.

Bo na przykład tak: pogoda przez cały czas była jak drut, pojechaliśmy do Szwecji, tam też pięknie - po czym okazuje się, że w Cph cały czas w tym czasie padało. Ale - jak wróciliśmy - nawet kałuży nie było. O.

By ogarnąć ogrom wrażeń i historii - proponuję kilka migawek, z cyklu "the best of". A zatem:














W kościele w Helsingborgu (tak, tak, tym samym miejscu, w którym na piłkarskiej emeryturze przycina murawę Henrik Larsson) - terminal do kart płatniczych, jeśli ktoś nie ma gotówki, a akurat chciałby dotować. I - od razu pomocna dłoń, proszę bardzo, wystarczy wcisnąć przycisk, wybrać cel, wsunąć kartę, wstukać pin - i już.

(BTW - tata koleżanki wysiada z samochodu, podchodzi ktoś w potrzebie i prosi o wsparcie finansowe, tata mówi: nie mam gotówki, niestety. "Nic nie szkodzi, tu zaraz jest bankomat, możemy podejść, poczekam" - pada odpowiedź)

W Zamku Frederiksberg - wśród różnych różności (stamtąd pochodzi owa płaskorzeźba z biustem z poprzednich postów. Zadarłem głowę do góry i patrzyłem tylko na przepięknie rzeźbiony sufit kasetonowy, a dziewczyny od razu - że na cycki...) znalazła się także jadalnia, a w niej stół, a na nim - co też to duński król sobie jadł. O. Proszę. Takie coś sobie jadł na przykład.

















Smacznego, Panie królu Christianie


Innym razem w parku, tuż za syrenką, a przed miśkiem - piknik japoński. I tam takie małe cudeńko, zminiaturyzowana laleczka, Japońska nanotechnologia.



















Japonia ma też inne oblicze, czytaliście o tych dziwakach co latami nie wychodzą z domów, co kupują sztuczne kobiety wyglądające jak żywe, etc. etc. No i tak. Na pikniku taka Japonia też się pojawiła. Proszę bardzo. Dziewczyny na oko 15+ lat. Styl - emo. Siedzą sobie na kocyku. A z nimi - lalki. Spore. Również ubrane w styl emo. Nieco to dziwne, nieprawdaż? (Strzelałem z ukrycia, czułem się jak reporter śledczy!)



















Pchle targi. Cóż, Duńczycy ubierają się lepiej, więc i na pchlich targach można się obłowić znacznie lepiej niż można by się spodziewać. Oto część łupó, buty Asi i Uli, proszę zwrócić uwagę na markę tych różowych. Czy to aby nie Blahnik? Nawet jeśli nie - buty ładne, godne uwiecznienia na blogu! (Ja nie trafiłem niestety nic dla siebie, się zeźliłem, ale potem mi przeszło.)

















Tymczasem - pozamarzaliśmy sobie trochę na Copenhagen Spring Freeze. Fajna akcja, pewnie Asia wygrzebie gdzieś filmik na Youtubie:)






















Myśleliśmy także o przyjaciołach. Na przykład o Błażeju, stąd też dla niego specjalnie fotka. Niedaleko jego akademika zrobiona. Przeznaczenie Again?














I byliśmy w Szwecji, i okazuje się, że to bardzo ładny kraj - ale nie tak wyluzowany jak Dania. Na powietrzu i w pociągach na przykład nie można pić piwa. (Ekhm, no, teges, dało się obejść. Aż się szwedzki pijaczek ucieszył, że ma się z kim napić. Salwowaliśmy się dżenetelmeńską ucieczką). Ale: o jakim piwie my tu mówimy. W supermarkecie nie kupi się piwa mocniejszego niż brudna woda, czyli 3,5%. Ble. No ale jak człowiek spragniony, to musi się napić. Jakoś daliśmy radę. Oto dowód.






















I na koniec - optymistycznie. Szwecja to kraj, w którym pieniądze leżą na ulycy. Nie mieliśmy gotówki i co? I znalazłem proszę bardzo, 20 koron. Wydaliśmy je zgodnie na przyjemności życiowe. Na krem czekoladowy!




















Można by jeszcze długo, ale kiedyś trzeba skończyć te gościnne wpisy, więc - tu się żegnam i bardzo dziękuję gospodyni, towarzyszce i moim czterem kumplom, o których napiszę już na swoim blogu.

Było super:)

To co, kto następny?

poniedziałek, 12 maja 2008

z rozmyślań przy śniadaniu.

Mam takie małe spaczenie, że lubię zaczynać wykonywanie różnych obowiązków od "równej" godziny (nie chodzi stricte o"równą" godzinę, może być kwadrans po, i 30,10 i 15 pewnie też. Ale np. 13.13? 12.03?17.17? Nieeee, bez sensu!), a że właśnie przeoczyłam dobry moment, żeby się zabrać się do pracy (nie ma to jak dobra wymówka, ale cóż-17.37 z pewnością do równych godzin się nie zalicza), a zabiegany Mariusz nie ma czasu na opisanie naszych przygód, to chyba dobra okazja, żeby coś napisać.

Po pierwsze, jedząc dziś na śniadanie biały ser (co się uchował od przyjazdu mych zacnych gości, którzy przywieźli byli walizki pełne smakołyków) zastanawiałam się nad nazwami niektórych polskich przysmaków, dźwięk których -w tłumaczeniu dosłownym- może wprawiać w zakłopotanie. Gołąbki? No nie gołąbki, a wszak mięso mielone z ryżem, zawijane w liście kapusty.Uszka?No nie uszka, tylko małe pierogi. Nóżki? Też nie nóżki, tylko mięso w galarecie. A kopytka?
Flaki się wyłamują, bo są w istocie flakami, i to je skutecznie dyskwalifikuje. Ale nawet takie ptasie mleczko- dlaczego ptasie mleczko?
A jak się poszpera w internecie to można też znaleźć inne ciekawostki: psiochę, mamałygę, moczkę (podobno pyszne..), bęcały, parzybrodę, cialapachę..Ale to już temat na osobny wątek, żadnej z powyższych swoim zagranicznym znajomym przyrządzać nie będę i mimo najszczerszych chęci, przetłumaczyć się tego nie da.
Natomiast uszka, gołąbki i kopytka nie dają mi spokoju.
Czy nazwy potraw nie powinny być apetyczne..?;)

A po drugie: czytałam ostatnio artykuł "Zakaz grillowania dla żaków z polibudy" (o ten tutaj: http://miasta.gazeta.pl/bialystok/1,35235,5190642.html ) i im dłużej mieszkam w Kopenhadze, tym mniej rozumiem. Szkoda, że nie ma w Polsce takiej kultury spędzania wolnego czasu jak tu- na świeżym powietrzu, i że obowiązują jakieś niezrozumiałe zakazy.
Sprzedawanie piwa na uczelni jest być może kwestią dyskusyjną (sama mam akurat nieco mieszane uczucia), ale jak zostanę kiedyś wpływowym politykiem, to przyciągnę tu za uszy swoich kolegów po fachu i pokażę, że przyzwolenie na picie w miejscach publicznych nie musi oznaczać zbiorowego stanu upojenia alkoholowego, że grill nie równa się pożar i że siadanie na trawie naprawdę jej nie szkodzi.
Bo Kopenhaga nie stanowi tu chyba jakiegoś wyjątku?

poniedziałek, 5 maja 2008

syrenka.

Zanim pojawią się nowe wpisy autorstwa Mariusza (bo mam nadzieję, że coś jeszcze się pojawi- jak już zresztą Mariusz wspominał działo się, oj działo! Tyle, że aż czasu zabrakło na systematyczne uzupełnianie bloga!) muszę się z Wami, drodzy czytelnicy, podzielić naszym wspaniałym odkryciem!
Znaleźliśmy bowiem w Kopenhadze prawdziwą syrenkę!!Nie tę, do której się idzie i idzie, a potem każdy jest rozczarowany, że taka mała!Nie! My znaleźliśmy tę prawdziwą!
Przy okazji mały rewanż- niedźwiedź odwiedzony i pogłaskany, na dowód zdjęcie:



A czy autor "niedźwiedziowego zamieszania" (ile się naszukaliśmy, to nasze!) wie, gdzie znajduje się owa piękność?




Z pozdrowieniami,
Wspaniali Odkrywcy.

***

W nawiązaniu do komentarza Mariusza mały update. W istocie- bogini wywarła na nas niemałe wrażenie!Dostrzegaliśmy ją wszędzie, kolejno w: Kastellecie, Louisianie, Frederiksborg Slot i Ogrodach Botanicznych;)



piątek, 2 maja 2008

Alo Alo? Pt. 3

Dziś czwartek, 1 maja, więc wszystko mysiało być świątecznie - i było. Było super.

Przede wszystkim - wyspaliśmy się porządnie, bo wczoraj zaszliśmy (środa, a jakże) do Husetu i wróciliśmy dość późno (przy czym okazuje się, że rowery są jednak niezastąpione, że nocne autobusy jeżdżą co godzinę i z różnych dziwnych miejsc, przez co nasze plany podbicia Kopenhagi nocą spaliły na pierwszej panewce, gdy okazało się, że spóźniliśmy się na kolejkę i cały misterny plan runął i nie pozostaje nam nic innego jak wrócić do domu z nosami na kwintę. To nie było super.) - - więc to było super na starcie, że wyspaliśmy się porządnie.

Nad ranem (no, nad szeroko rozumianym ranem) okazało się, że pada, co nie było super, bo mieliśmy w planach piknik pierwszomajowy z grillowaniem. Ale też po śniadaniu i po kawie okazało się - że jednak są dziś otwarte muzea i to było super, bo trafiliśmy do bardzo fajnego muzeum Miasta Kopenhaga, gdzie oglądaliśmy rury, nocniki i stare butelki. Było fanie, choć wyprosili nas już o 16.00, co nie było super, no ale dobrze, z domu wygrzebaliśmy się dopiero o 14.30 więc niech im będzie. Tymczesem okazało się, że już nie pada, co więcej, że nawet zanosi się na słońce - więc pojechaliśmy na kawę (i znów - przeciwność losu, tani Huset zamknięty kontra dar losu - bardzo miła knajpka na miłej, uroczej ulicy). Rozochoceni brakiem deszczu ruszyliśmy jednak na ów pierwszomajowy piknik - by chociaż rzucić okiem na to, co Dunasy robią 1 maja.

A robią - jak się okazuje bajzel jakich mało. Nie dość, że urządzili w ogromnym parku ogromny festyn ze stoiskami politycznymi na których serwowano tanie piwo, tanie kiełbaski i tanie sklogany (Chcemy wyjść z Unii Europejskiej, Czerwony 1 maj i takie tam) - ale także tuż obok zrobili mecz piłkarski. I my zjechaliśmy na miejsce zdarzeń akurat w momencie gdy tłum sportowy zmieszał się z polityczną tłuszczą. O matko - to dało się skwitować tylko jednym: ALE FESTYN. Dzikie tłumy pijanych Dunoli, którzy cieszyli się na przemian z meczu (choć nie wiem, czy pamiętali jeszcze jakiego), i z pierwszego maja (choć nie wiem czy wiedzieli jaki jest dziś dzień). Niesamowite. Dzi-kie tłu-my. No więc zobaczyliśmy, obejrzeliśmy i wróciliśmy do domu, zaliczając po drodze jeszcze dzielnicę domków z 16 wieku (M: "Musimy tam pojechać" "U i A: Ale co tam jest?" "te żółte domki?" "No?" "No, te żółte domki, no, są, no.. żółte są") i Rosenborg Slot (A: "Ale jedźmy już do domu, głodna jestem" U: "No jak już tu jesteśmy to chodź przejdziemy się przez ten park, zobaczę ten zamek i jedziemy" (po chwili marszu przez park, nie można tam jeździć rowerami). A: "A moze przejedziemy kawałek, nikt nie zauważy?" U: "Asia, jeszcze kawałek, zaraz za tymi drzewami" (po chwili, drzewa się przerzedzają) A: "Zobaczyłaś już?" U: Aaaaa!!!").

I było też niefajnie - bo przypomnieliśmy sobie, ze nie mamy nic na śniadanie, a sklepy 1 maja zamknięte. I było też super - bo trafilismy na otwarty sklep, i kupilismy tam wszystko, co potrzeba, łącznie z cytrynami na drinka.

I było super, bo ponownie zaczęło padać dopiero jak wróciliśmy do domu.

I było tym bardziej super, że Asia i Ula ugotowały burrito, które było przepyszne i przepyszne.

I było jeszcze lepiej, bo drink LWC smakował wybornie.

I było najlepiej, bo zagraliśmy rewelacyjną partię scrabbli. (Zmienne prowadzenie, wzloty i upadki, nowe wyrazy, archaizmy i mrożący krew w żyłach finał!)

I w ogóle - rewelacyjny dzień.

A jutro - na wschód. Coż, do Szwecji!

Ahoj, przygodo!!!

środa, 30 kwietnia 2008

Alo alo? Pt. 2

O rany, tu by można pisać i pisać - - generalnie dzieje się dużo, więc (jako, że jest późno, a spać się chce i szumi w głowach) w punktach:

- lecieliśmy (o dziwo) 1.10 z Wwy do Cph: matko, ale krótko, ja się tarabaniłem 24 h via Gdańsk by train/ferry boat/bus. Unia E. robi cuda!

- Asi mieszkanie jest mega, mega lepsze niż to ostatnie, pokój większy, łazienka czystsza, kuchnia też, a piwo smakuje tu wybornie, wino 2008 smakuje jak 1995, kotlety z mikrofali smakują jak Gotuj z Okrasą no i takie tam

- rowery mamy rewelacyjne, trochę duże, ale dają radę

- we Frederiksberg Park są ptaki. Siedzimy na kocyku - a ty nie wróbel, nie gołąb, ani nawet nie sikorka, ale za to: CZAPLA, ŻURAW, GĘŚ, KAWKA-GIGANT. Robi wrażenie, bez kitu. Tu stokrotka, tu trawnik, a tu ptak normalnie większy niż rower na którym się przyjechało

- dziewczyny nie uznały mi w skrablach słów: KEPI i BEZIK. GROWWWWWWWWLLLLLL

- pierogi mamy Asi są Me-Ga, Me-Ga, Me-Ga

- Ouzo anyżkowe z wodą jest be. Very be.

- Wino za 30 koron jest ok. Very ok.

- Muzeum w Louisianie. Była tam taka super instalacja, całe pomieszczenie ruszało się widać było "backstage" tej instalacji i jej "scenę" - rewelacja. Taka wizja świata po 9/11, z retrospekcją i refleksją zrobiona z pocztówek, zabawek, kamerek, telewizorów, plakatów, luster, sloganów, zdjęć. Robiło wrażenie, choć trudno to opisać. Np.: w jednym kącie widzi się silniczek, któr porusza taśmę na której zaczepione są fotografie. No ok, żadna rewelacja. Ale: te fotografie kameruje kamerka, która przesyła obraz do telewizorów, i okazuje sie, że te pocztówki przesuwające sie i defilujące przed tą kamerką - układają się w całość - - tworzy się widok NY tuż przed katastrofą samolotu (tam są jeszcze jakieś ustrojstwa deformujące obraz) - - robi wrażenie, w zestawieniu z masą - - ok 30 różnych multiplikujących się elementów - - części składowych. Polecamy!

- polecamy nawet jeśli dalej krąży tam ten mewi Moby Dick, który czatuje na turystów i - - bombarduje ich konkretnie. Orła i Asię trafił. Por. headphonesandcoffee.blogspot.com

- cmentarze duńskie są ok. Ludzie tam leżą nie tylko po śmierci. Także za życia popijają piwko, wylegują się na trawie, opalają się topless, uprawiają jogging. No, fakt. Niektórzy też nie żyją. Ale jest cudownie na cmentarzach duńskich.

- Jutro - o tym jak Orzeł kontynuuje swoją przygodę z rowerami wywalając się KONKRETNIE na prostej drodze (acz - dyskutując po winie o grillu. O tak.)

Pozdrowienia od chrapuktów, pijutków co już śpią słodko,

Orzeł, the Sober One

wtorek, 29 kwietnia 2008

poniedziałek, 28 kwietnia 2008

Alo Alo?

Bzzz bzzz, halo, halo, tu prosto z CPH nadaje Orzeł, tak tak, to ja, we własnej osobie, na razie na zachętę scenki rodzajowe, a już jutro - mrożące krew w żyłach historie rodem z Hitchcocka, ptaki w roli głównej!

Scenki:

A: Zrobiłam ciasto cukiniowe
U i M: O, super
(po degustacji)
U: Fajne. Ale smakuje jak marchewkowe
M: Ale jak tak się głęboko wsmakować... to czuć cukinię
U: Hm. Właściwie to smakuje jak piernik. Marchewkowe też smakuje jak piernik.
A: No bo te warzywa to tylko po to, żeby ciasto było mokre
M: Czyli ściem taka. Robisz ciasto marchewkowe i cukiniowe - a i tak wychodzi piernik.

(następnego dnia)

A: O, mam jeszcze kilo pomidorów
M: To może zrobimy ciasto pomidorowe.
U: Uhm, czyli piernik

* * *

A: A nie wiem czy wiecie, ze syrenka warszawska i duńska są siostrami
M: Tia, to jakaś ściema, nie wiem skąd jest ta legenda, poza tym, że jest legendą z przewodnika
A: No, ale wstydziłyśmy się z Natalią bo nie pamiętałyśmy tej legendy o syrence
U: Czekaj, co to było, jakiś rybak? Wars i Sawa.
M: Ale to była chyba normalna dziewczyna, Sawa i jeszcze do tego jakaś syrenka
U: Nie, to była chyba Sawa syrenka
M: A, no ok, Wars i Sawa. I siostra Praga.
A: Ta, kurna i mieli siostrę Bemowo


Będzie więcej!

sobota, 26 kwietnia 2008

przyjechali.





i zrobiło się swojsko, hyhy.




A potem odbyło się rytualne pompowanie materaca:
M:Muszę zmienić pozycję.
U:Ale zobacz, podnosi się...Bo to trzeba takie długie.
M:Mówiłem!A nie - skaczesz jak ta żaba!

Oddaję głos Mariuszowi, bo Ula stanowczo powiedziała, że nie napisze ani słowa;)

wtorek, 22 kwietnia 2008

politycznie.

Czyli "Polski hydraulik i inne opowieści ze Szwecji" Macieja Zaremby w roli głównej:

Maria i Magdalena nie dorastały do wymagań stawianych profesjonaliście w służbie państwa opiekuńczego. (...)Jeśli się je obiad z jednym, trzeba być gotowym jeść ze wszystkimi.A nie jada się ze wszytskimi. Sympatia rodzi się spontanicznie, współczucie budzi nie zawsze ten, kto go najbardziej potrzebuje. I jeśli da się wyraz tym uczuciom i przerodzą się one w czyn, powstaje przywilej i cierpi na tym równość. Naszym celem i obowiązkiem jako urzędników państwa opiekuńczego jest wszakże promowanie oprócz równości także godności ludzkiej. Pacjent czy klient jest od nas uzależniony. Jeśli zauważy, że wzbudzając sympatię, może zjednać sobie bardziej osobiste traktowanie, będzie próbował tę sympatię wzbudzić. (...) Z punktu widzenia godności taka sytuacja jest nie do przyjęcia, przekształca bowiem pacjenta w petenta. Nasza opieka nie jest przywilejem, jest uprawnieniem przysługującym wszystkim bez różnicy. To odróżnia państwo opiekuńcze od poniżającej dobroczynności. (...)
Wszystko poza zwykłą grzecznością jest niestosowne (...). Wynika z tego, że w państwie opiekuńczym każdy gest spontanicznej solidarności lub współczucia godzi albo w równość albo w godność pacjenta.
Policja notuje: "Pierwszy uścisk miał miejsce w czasie Wielkanocy". "Podejrzana czytała pacjentowi gazety".

***

Zwłaszcza jedna z dziewcząt zasługuje na pochwałę:" Dostała kwiatek na Dzień Matki- nie przyjęła. Nie chciała zacierać stosunku służbowego".

***

Wielu staruszków pragnie wiedzieć, jak się mają sąsiedzi. Odpowiedź zawsze brzmi "w porządku", nawet jeśli są umierający. Obowiązek zachowania tajemnicy służbowej.

***

Podczas szkolenia 24 stycznia 1991 roku personel obozu dla uchodźców w Orfa dowiedział się, że:
Przedszkolanka dopuszcza się przewinienia służbowego odwiedzając dziecko z okazji urodzin i dając się poczęstować tortem.
Nauczyciel dopuszcza się przewinienia służbowego, jeśli udaje się do domu uchodźcy i razem przygotowują posiłek.
Tłumaczowi nie wolno tłumaczyć listów w czasie wolnym od pracy.
Próby pocieszania oczekujących na azyl są błędem ze strony tłumacza.
Nauczycielowi nie wolno rozmawiać z rodzicami dziecka.
Personelowi nie wolna obcować z uchodźcami w czasie wolnym od pracy.
Odwiedzanie uchodźcy w domu lub picie z nim kawy jest wyrzeczeniem się swojego zawodu.
Wzywa się pracowników by się wzajemnie obserwowali i pilnowali przestrzegania zasad. Przekroczenia należy zgłosić kierownictwu.

***
I to się właśnie nazywa "państwo dobrobytu". Niewiarygodne.

środa, 16 kwietnia 2008

sobota, 12 kwietnia 2008

żart.

Wychodzę wczoraj z koleżanką z imprezy (impreza bardzo udana, więc jest ok.4.00), nie marzę o niczym innym jak tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się w łóżku, i co widzę?!
Kompletny flak, a nawet dwa- po jednym w każdym rowerze, choć nawet nie stały obok siebie. Dojechałam bez problemu, więc podejrzewam, że ktoś dla zabawy spuścił nam powietrze z kół i w dodatku perfidnie zabrał "zakrętki", żebyśmy czasem nie mogły napompować.
Pominę już fakt, że:
a)bilet na komunikację miejską kosztuje nocą dwa razy tyle co zwykle (nawet nie będę przywoływać tej kwoty)
b)bilet na rower też trzeba kupić
c)padało
Bo najgorsze w tym wszystkim było to, że zielonego pojęcia nie miałam, jak dotrzeć komunikacją miejską do domu, a w dodatku- jak się okazało- nocny rozkład to już w ogóle wyższa szkoła jazdy (bo nie ma na przykład- tak jak u nas -jednego miejsca skąd ruszają wszystkie autobusy). I bądź tu człowieku mądry.
W efekcie podróż zajęła nam mniej więcej 1,5 godziny (choć rowerem to jakieś 25 minut), co gorsze rano okazało się, że muszę z naprawą poczekać do poniedziałku, bo dziś wszystko pozamykane.
Jednym słowem- bardzo śmieszny żart.Ha.Ha.
(Choć jest pewien highlight całej sytuacji- drepcząc tak w tym deszczu i mając na ustach mało cenzuralne wyrażenia, przypomniałam sobie Mariuszową przygodę...Pamiętacie jak "Orzeł jeździł na rowerze"?Prawie déjà vu!;))

wtorek, 8 kwietnia 2008

50:50

Bo w końcu najważniejsze, żeby plusy ujemne nie przeważyły plusów dodatnich. Tak?
W takim razie nie wiem, czy był dziś dobry, czy zły dzień;).

1.Nie mogę pominąć faktu, że udało mi się wreszcie załatwić odkładane już od jakiegoś czasu sprawy administracyjno-formalne. Byłam w zeszłym tygodniu 3 razy, zwykle w okolicach godziny 14.00, może 15, i okazywało się zawsze, że o tej porze, to można co najwyżej klamkę pocałować. W żadnym biurze żywego ducha mimo zapewnień, że pracują do 16.00. Ale dziś się udało, więc plus.

2.Wróciłam do domu i napisałam maila do „baby” (bo inaczej nazwać jej nie mogę) z Uniwersytetu Warszawskiego, z serią pytań dotyczących wyjazdu. Najpierw odesłała mnie do kogoś innego, z racji tego, że kwestia wykraczała podobno poza jej kompetencje (nie muszę chyba dodawać, że nie wykraczała, tylko po prostu źle przeczytała maila!), a potem odpowiedziała załączając w mailu wyłącznie link do strony, którą rzecz jasna przewertowałam 100 razy zanim zdecydowałam, że jednak napiszę, żeby wyjaśnić wątpliwości.
„Szanowna Pani, Proszę mi wierzyć, że nie jestem na tyle nierozgarnięta, żeby nie zapoznać się z informacjami zawartymi na stronie instytutu” było naprawdę wygładzoną wersją tego, co zamierzałam napisać na początku. Zdenerwowała mnie okropnie. Minus.

3.Rano koleżanka napisała, że udało jej się zdobyć dla mnie bilet na jutrzejszy koncert w Vedze, który został wyprzedany dawno, dawno temu. Co więcej miałam za ów bilet zapłacić niewiele ponad połowę ceny, więc mimo że nazwy zespołów (Lykke Li (S) & El Perro Del Mar) brzmiały raczej obco, to jednak rekomendacja koleżanki i ogólna radość czerpana zwykle z chodzenia na koncerty sprawiły, że otrzymana informacja wprawiła mnie z rana w niezwykle dobry humor. Plus, nie?

4.Wieczorem koncert odwołali, bo gwiazda straciła głos. Jakby minus.

5.Ale również wieczorem odebrałam telefon (a właściwie 2!) z zaproszeniem na rozmowę w sprawie pracy. Nowe, zapowiadające się bardzo interesująco miejsce w Kopenhadze (klubokawiarnia), więc jestem dosyć podekscytowana, tym bardziej, że to chyba pierwsza aplikacja, która nie pozostała bez odpowiedzi. Przepis na sukces? Napisałam ją po duńsku. Wszyscy pięknie mówią po angielsku, ale jak przychodzi co do czego, to jednak by się chciało, żeby kelner w knajpie potrafił się w języku ojczystym wysłowić. Niby rozumiem, ale uwierzcie, że kiedy kolejny mail pozostaje bez odpowiedzi, to się człowiek zaczyna poważnie zastanawiać, czy jego kwalifikacje spadły aż tak bardzo, że nawet się na kelnera nie nadaje, a stąd prosta droga do depresji;). Zatem mimo wszystko (bo pracy jeszcze wszak nie ma) plus!(a w środę o 12 proszę oba kciuki mocno trzymać).

No i w którą stronę przeważyło?;)
Z pozdrowieniami,
Panna Joanna w zawieszeniu.

środa, 2 kwietnia 2008

copenhagen freeze!

"Pause for thought. Pause for human kind. Pause for our planet. A prank for a laugh!"
We wtorek zamarzliśmy o 18 na dworcu głównym w Kopenhagdze. Bardzo fajna inicjatywa, także serdecznie polecam, jeśli tylko pojawi się w Warszawie!
I nawet załapałam się w kadr!Film niestety słabej jakości, ale to tylko 6 minut!
Aha, a z głośnika słychać:
"This is a message to all passengers. It seems like some people are trapped in time. So be careful out there."

czwartek, 13 marca 2008

koniec świata.

Kammerjunke (przetłumaczone na ang. jako small sweet rusks), to pyszne, twarde, chrupiące duńskie ciasteczka śniadaniowe, które dodaje się do mleka (lub kefiru- wedle upodobań) zamiast oklepanych muesli czy nesquicka. Miłością do nich zaraził mnie Mariusz, kiedy przyjechał do Kopenhagi we wrześniu i pokazał z czym to się je.
Zanim przejdę do meritum musicie wiedzieć, że:
a)kammerjunke pojawiają się w sklepie wyłącznie w sezonie letnim
b)są tanie jak barszcz (4-5 dkk za paczkę), co jest rzecz jasna dodatkową zaletą
c)kupuje się je hurtowo, bo znikają w zastraszającym tempie ( zresztą "junke" oznacza "do drugs").

Możecie więc sobie wyobrazić jaka była moja radość (zwłaszcza, że leje od rana i nic nie wskazuje na to, że zaczął się inny od chlapowatej zimo-jesieni sezon), kiedy krążąc między sklepowymi półkami, po 5 czy 6 miesiącach znowu natrafiłam na kammerjunke!Jednym słowem wiosna!
Nauczona doświadczeniem zapakowałam do koszyka od razu dwie paczki (patrz punkt b i c), pobiegłam radośnie do półki z jogurtami, dorzuciłam co trzeba i ustawiłam się w kolejce do kasy (nie zwracając nawet uwagi na to, że jak zwykle ciągnie się ona przez cały sklep, i jak zwykle tylko jedna kasa jest czynna). Podchodzę, pani skanuje kolejne towary, a kwota do zapłaty nieprzyjemnie wzrasta, mimo że koszyk specjalnie pełny nie jest. Nie było za bardzo czasu, żeby się nad tym w sklepie zastanowić (przez tę kolejkę, co się ciągnęła była), więc wróciłam do domu już w nieco mniej radosnym nastroju, wyciągam rachunek i oczom własnym nie wierzę.

Kammerjunke, cholerne kammerjunke, 22 dkk za paczkę!!! Koniec świata.
Wyciągam te "pyszne" ciasteczka, oglądam ze wszystkich stron, i dopiero po dłuższej chwili dostrzegam różnicę.
Bo to nie są zwykłe kammerjunke, moi drodzy, ale "kammerjunke original, by appointment to the Royal Danish Court". Pfff.
Chyba aż Ci Mariusz jedną paczkę przywiozę, żebyś ocenił eksperckim okiem.
Mi tymczasem nie pozostaje nic innego jak urządzić jutro jednoosobowy protest, no bo jeśli do sklepów nie wrócą moje pyszne, TANIE i najwyraźniej nieoryginalne ciasteczka, to będę chyba zmuszona dodawać po jednym dziennie, żeby starczyło do końca pobytu;).

Ps. Mariusz, o dziwo miałeś rację, bo "junke" wymawia się nieco z angielska. "J" wyjątkowo czyta się jako "dż", i wychodzi mniej więcej "dżanke".

poniedziałek, 10 marca 2008

spiesz się powoli.

Już dawno zauważyłam, że we wszelkiego rodzaju urzędach, czy bankach udziela się pracownikom leniwa atmosfera miasta i bardzo spokojny- by nie rzecz powolny- tryb życia.
No, ale dzisiejsza sytuacja przerosła moje najśmielsze oczekiwania!I do końca życia będę żałować, że nie miałam przy sobie aparatu.Film byłby pierwszoligowy!
A scenka wyglądała mniej więcej tak (choć obawiam się, że słowami oddać się tego nie da):
Wchodzę do banku, biorę numerek, patrzę- wszystkie okienka czynne (ale nie wiedzieć czemu, tylko przy dwóch obsługiwani są klienci), przede mną 1 osoba, więc myślę- będzie szybko.
Ale gdzie tam!Przez następne 15 minut:
-pani nr 1 usilnie wpatruje się w monitor, i udaje, że jest bardzo zajęta (i będzie tak udawała do samego końca).
-pani nr 2 wychodzi i już nie wraca, prawdopodobnie przeraża ją ustawiająca się za mną kolejka.
-pan nr 3 dosyć długo obsługuje dziewczynę, która stała przede mną, potem również zniknie w czeluściach banku i pojawi się dopiero pod koniec akcji.
-pani nr 4 również obsługuje klienta, ku mojej wielkiej radości nie znika, więc stoję w gotowości, że to już moja kolej, ale oto w tym samym momencie, ni stąd ni zowąd, przebiega mi przed nosem mały kundelek, i jako że pani nr 4 siedzi najbliżej, udaje się w jej kierunku.

Rozczulona widokiem pani nr 4 (dobra, przyznaję, pies był śliczny, no ale BEZ przesady), odchodzi od okienka, żeby psa pogłaskać, zaczyna z nim rozmawiać, a ja czekam. Czekam, a za mną ustawia się kolejka (przypomnę, że 2 bohaterów akcji już zniknęło, a jeden pozostaje nadal bardzo zajęty). Myślę sobie- farsa, ale ok- jeśli przestanie w ciągu 15 sekund, zostanie jej przebaczone.Pani jednak nie wygląda jakby miała przestać, owszem, po chwili wstaje, ale bynajmniej nie po to by wrócić do pracy, lecz by poczęstować psa kanapką, bo na pewno jest głodny!Nie wierzę.
Wszystko trwa dobre 5-7 minut, na szczęście pojawia się facet z okienka nr 3, bo pani nr 4 najwyraźniej zakończyła na dziś pracę. Odetchnęłam z ulgą. Za wcześnie!
Bo oto Pan, zamiast skierować sie w stronę stanowiska również zaczyna zabawę z psem, a ja się zastanawiam, czy aby na pewno jestem w banku.Dosyć szybko wraca jednak do swoich obowiązków, ale okazuje się, że ważniejsze od czekających w naprawdę już długiej kolejce klientów jest porządkowanie papierów.Mhm.
Przez moment mam ochotę delikatnie przywołać wszystkich do porządku, ale cała sytuacja wydaje mi się na tyle absurdalna, że mimowolnie uśmiecham się do siebie, i czekam na dalszy rozwój wydarzeń. Najwyraźniej wpływa to uspokajająco na panią nr 4, która chwilę później idzie do łazienki i wraca z miską wody...!
Wreszcie na tablicy pojawia się mój numerek, podchodzę do pani nr 4, zostaję obszczekana przez psa (a jak, zagrożeniem wszak jestem poważnym) i mówię (po angielsku), że chciałabym to i to. W odpowiedzi słyszę duński bełkot, więc uprzejmie pytam : Excuse me..?
A pani na to roześmiana: Oh, I'm sorry, I was talking to a dog. How can I help you..?
HOW?!Naprawdę jestem przeciwna oczekiwaniu od człowieka wydajności robota, ale przechyleniu w drugą stronę również stanowczo mówię nie!

A w ogóle to właśnie po raz pierwszy w życiu upiekłam chleb. Oto do czego doprowadziły mnie paskudne duńskie ceny za równie paskudne duńskie pieczywo;).

czwartek, 6 marca 2008

powtórka z rozrywki.

Nowy semestr, nowi ludzie, i stare zwyczaje, czyli kolejna cabin trip za mną. Miałam o niej nie wspominać, bo formułę znacie i "24 hour party people" nadal bardzo precyzyjnie opisuje ideę wyjazdu.Nie mogę jednak całkiem pominąć tego wydarzenia ze względu na co najmniej 2 istotne kwestie.

Po pierwsze, zdjęcie roku, czyli Phillip (tak, ten Phillip) w roli księżniczki (dodam, że ma na sobie własnoręcznie- no, z pomocą koleżanki- zrobioną sukienkę).

A po drugie mrożące krew w żyłach opowieści, serwowane przy śniadaniu przez brazylijskie dziewoje.
Wszystko zaczęło się od tego, że w Kopenhadze wybuchły ostatnio dwie bomby, obie w solariach, w niewielkim od siebie odstępie czasowym. Wydarzenia odbiły się dosyć szerokim echem w mediach, i zasiały niepokój w żyjącym błogo i bezstresowo społeczeństwie.
Susanne (Norwegia): My parents were shocked, and my grandmother kept calling me and asking if I am fine!
Dziewczyny z Brazylii też były shocked, ale z nieco innego powodu:
-Well, it happens all the time in Brasil (z nudą w głosie). Our parents were scared, when they made rebellion in prisons. Who would care about single bomb..?
No to ja dziękuję.
A potem było o karnawale (wiadomo) i okazało się, że to czas, kiedy dosyć mocno rozluźniają się wszelkie zasady moralne(które i tak specjalnie restrykcyjne nie są).I że to wcale nie taka frajda znaleźć się w falującym tłumie, bo zamiast tańczyć i dobrze się bawić, trzeba się głównie opędzać od namolnych, żądnych przygód i wrażeń mężczyzn, którzy jeśli akurat mają ochotę cię pocałować, to po prostu cię pocałują i pytać o zgodę nie będą. I choć z jednej strony strony dziewczyny mówiły o tym w kategorii nieakceptowalnych zachowań, zaraz potem można było mieć wątpliwości czy naprawdę im się to aż tak bardzo nie podoba ( i tu mała wskazówka dla Panów, gdyby im się kiedyś zdarzyło obcować z gorącymi Brazylijkami;))!

-Danish guys are so terrible!They are talking, and talking and talking. And I am sitting, pretending to listen, and thinking: Shut up and kiss me!If I like it, then we can talk.

Jednym słowem- całuśny naród. Całowanie jest czynnością niemal tak naturalną jak nie wiem, podanie ręki, i nikogo to specjalnie nie dziwi.
Cóż, cultural differences. (Tu pomyślałam ciepło o mieszkającej z Ulą Chince: "I don't like kissing. I like swimming and skiing".Myślę, że w Brazylii czułaby się świetnie).

A propos cultural difference: wspomniałam, że po naszej pamiętnej kłótni Katia powiedziała, że w Szwajcarii nikt nigdy nie zaproponowałby drugiej osobie zrobienia imprezy z udziałem "jej/jego terytorium" (pokoju), gdyby ta osoba sama nie wyszła z taką inicjatywą...???!
Z dwóch skrajności zdecydowanie wybieram Brazylię;)
Ave!

środa, 27 lutego 2008

silence please, czyli wizyta w ddc.

Od dłuższego czasu planowałam wybrać się do Danish Designe Center, bo w końcu design to jedno z tych skojarzeń, które jako jedno z pierwszych przychodzi na myśl, gdy pada hasło "Skandynawia".
Chciałam zmieścić się w 4 godzinnym przedziale czasowym, w środę między 17 a 21 (wstęp wolny), no i okazało się, że to wcale nie takie proste, bo a to pogoda nie taka, a to spotkanie, a to zajęcia, a to impreza, jednym słowem zawsze coś. Aż do dziś.
Po 15 minutowej, stoczonej w myślach bitwie (jechać- nie jechać), spowodowanej wiejącym 150 km/h wiatrem, zdecydowałam po Czarkowemu: "A, jadę!", no i pojechałam (i szybko się zorientowałam, że wyjście z domu nie było najlepszym pomysłem, bo każdy podmuch wiatru spychał mnie kolejno to na prawą, to na lewą stronę ścieżki, i modliłam się w duchu, żeby tylko nie spaść z roweru i uniknąć gazety na twarzy.Uff, udało się).
Szczęśliwie dojechałam i jakże bardzo się rozczarowałam.
Taki świetny mają dizajn, a tam ledwo pięć eksponatów na krzyż. No żenada. Większość ekspozycji w formie zdjęć z opisami- dziękuję bardzo, mogę sobie album kupić i w domu pooglądać.
Wyprawę wybronił tylko jeden projekt: wystawa zatytułowana "FLOWmarket".

Co byście sobie zakupili...?:)

A wracając mijałam Vegę, i bardzo żałowałam, że nie mogę wstąpić.
Panic!At the disco grają,bilet 320 DKK.
No bez przesady jednak...!

piątek, 22 lutego 2008

skål!

Bo każda okazja jest dobra, żeby się napić.....;-).


"If you like your beer, you could do a lot worse than taking a trip to Denmark around Easter.
An old Danish tradition marked the coming of Easter by changing the thin everyday beer with a stronger version to celebrate the religious period.

At the beginning of the 20th century a couple of Danish breweries decided to capitalize on this tradition and introduced a bottled Easter Brew. Since then various Danish breweries have brought out a new Easter Brew every year, which is stronger than normal beer and usually experiments with different ingredients.

The Easter Brew has become so popular in Denmark that new traditions have been created around the beer. One of these traditions is the “P-dag” or “P-day”(22nd of February this year), the annual day when the breweries introduce their Easter Brew.

The “P” stands for “Påske”, which is the Danish word for Easter.

On P-day any self-respecting beer enthusiast (and hordes of students) will meet up with other beer enthusiasts to taste and discuss some of the new Easter Brew. Nowadays more than 100 different Easter Brews are introduced on P-day, so needless to say many beer drinkers end P-day on very shaky legs.".

Zatem do usłyszenia, jak wytrzeźwieję....;-).

środa, 20 lutego 2008

rekord.

Ja wiem, że już wiele razy było o cenach.Wiem. Ale tym razem naprawdę nie mogę sobie tego odmówić, bo chyba padł dziś kolejny rekord.
Po pół roku powinnam była przestać się dziwić (i po części tak się stało, zduńczyłam się z lekka, zresztą gdybym dalej liczyła każdą koronę, to chyba byłabym już siwiusieńka), ale przyjazd Natalii i jej przerażenie w oczach przy każdej sytuacji związanej z płaceniem, przypomniał mi jak paskudnie tu drogo.
Ale do rzeczy: będzie o usługach fryzjerskich.
Nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia rzucona przez fryzjerkę kwota rzędu 150 zł za najzwyklejsze w świecie strzyżenie, w zupełnie normalnie wyglądającym salonie. Nie zachęciła mnie jednak na tyle, żeby z usługi skorzystać.
Pewnego razu przechadzając się z Natalią po kopenhaskich uliczkach, zauważyłam plakat "Models wanted". Z doświadczeń brytyjskich oferta taka kojarzyła mi się z usługą po bardzo preferencyjnych cenach, przy założeniu, że fryzjer może zrobić na głowie co mu się podoba. W praktyce jednak ustalało się zwykle szczegóły (no, większość), i można było zasiąść na fotelu, będąc pewnym, że nic złego się nie stanie. Jedynym minusem był fakt, że niekiedy trwało wszystko ponad przeciętnie długo (ok. 2h), ale za to płaciło się grosze (nawet gdy były to funty, to nadal- grosze).
Logika wskazywałaby na to, że w Kopenhadze będzie podobnie, i że to dobry sposób by uniknąć odchudzenia portfela o 300 DKK.
Więc wybraliśmy się dziś, z desperacko poszukującym taniego fryzjera kolegą, i szczęki nam opadły. Dosłownie.
No nie zgadniecie ile kosztuje taki luksus!Ja w każdym razie zamarłam.
Oferta specjalna: zaledwie 630DKK dla Panów, i 680DKK dla Pań.
(&@#^&(*!@)

Dlaczego ja wybrałam Skandynawię?!

niedziela, 17 lutego 2008

Ostatni post Natalii, czyli generalne spostrzeżenia

Mój pobyt w Kopenhadze dobiega końca, pora zatem na kilka uwag ogólnych i doniesień z życia Joanny na obczyźnie:
1) Czy wspominałam, jak tu drogo?
2) Czy wy wiecie, co z tą Joanną się stało? Zrobiła się pyskata (jeszcze bardziej:)), chciała się ze mną całować na imprezie, ciągle szaleje na Erasmus parties, nie ma prawie zajęć, w ogóle Sodoma i Gomora!
3) Duńczycy są przystojni, chociaż przyznać muszę, że po pewnej (niewielkiej właściwie) ilości alkoholu, Włosi też (Erasmus we Włoszech, tyle pokus, ale nie mam zamiaru ulec, o nie!)
4) Joanna NARESZCIE, dzięki MNIE obejrzała trochę więcej Kopenhagi ("ojej, tu jest kościół! nigdy go wcześniej nie zauważyłam!") i okazało się, że jest w niej nawet coś do zobaczenia
5) Kopenhaga z góry jest brzydka
6) Ale z dołu jest ładna
7) Kierkegaard ma rozczarowujący grób, takie płyty zdechłe, bez sensu
8) Ale Andersen za to ma taki, jak trzeba
9) Nie umiem prawą ręką puścić kierownicy, więc stanowię zagrożenie na kopenhaskiej drodze, bo ni cholery nie jestem w stanie pokazać, że skręcam w prawo
10) A wczoraj był w ogóle mega trendy totalny wypas, bo poszłyśmy na kawę z reżyserem duńskiego kandydata do oscara - to się nazywa mieć odpowiednie znajomości w Kopenhadze!
Ech, wychodzić na lotnisko trzeba, do zobaczenia w Warszawie!

poniedziałek, 11 lutego 2008

Akt pierwszy, czyli nieustające zdumienie Natalii oraz akt drugi, czyli: czy Szwajcaria nie wydaje się Wam najmniej potrzebnym krajem świata?

Akt pierwszy: Kopenhaga jest urocza i śliczna, i w ogóle, ale od czasu do czasu ma się ochotę zapytać z ciężkim westchnieniem: "ależ dlaczego, dlaczego tu jest tak drogo?" Pomińmy może colę za 9zł, piwo za 20, wycieczkę kawałeczek za miasto za 120 w jedną stronę itp. Dzisiaj jednak, w Netto obok Asi, stanęłyśmy przed półką z nabiałem, spojrzałyśmy na żółty ser i doszłyśmy do wniosku, że naprawdę nie możemy sobie na niego pozwolić. To troszkę smutne było. Zwłaszcza, iż chwilkę wcześniej Asia spędziła 10 minut porównując długość cukinii, "bo przecież są na sztuki, trzeba znaleźć największą!"

Akt drugi: jak wiecie, Joanna ma dzisiaj urodziny. Z tej okazji planowała zrobić pierwszą w drugim mieszkaniu imprezę. Nie jest to jednak, jak się okazało, takie łatwe. Otóż Joanna ma współlokatorkę. Współlokatorka jest ze Szwajcarii. Współlokatorka ma większy pokój. Współlokatorka na pytanie, czy możemy zrobić imprezę urodzinową w całym mieszkaniu, odpowiedziała "I have to think about it". No i myślała, najwyraźniej bardzo intensywnie.

Współlokatorka: So, are you going to make a party?
Asia: Well, I don't know, what do you think about it?
W: Well, I don't really want people in my room. Have you seen my room? It's bigger and everybody is going to stay in my room and I don't know them.
A: You know some of them...
W: But I don't like them and they don't like me.
Ja (w myślach): and now we know, why...
A: ok, what can I say.
W: But you're not letting me explain! It's a very difficult situation for me.
Ja (w myślach): no w ryjka, domówka na 20 osób, faktycznie zajebiście difficult situation.
A: so please, explain.
W: you can put your furniture in my room but I don't like people invading my privacy. How do you think this party will look like?
A: Yyyy? I don't know, like a party...
W: I've seen these parties, there will be a crowd in my room and I am not paying for my room so that some people I don't know or I don't like stay in it.
A: Ok, it's your choice, what can I say.
W: But you're not letting me explain, I want to stay in my room...
I w tym momencie uprzejma Asia nie wytrzymała.
A: Fine, just stay in it!

No a teraz, wszyscy razem: O MAMUSIU!
Gdyby mieszkanie nie było tak ładne, trudno byłoby zrozumieć, jak można wytrzymać taką panienkę. Asia rozważa kolejne przenosiny, a imprezę zrobimy w jej pokoju i w kuchni. I będziemy bardzo, bardzo głośno.