poniedziałek, 24 września 2007

off topic.

Ula: I co?Kupiłaś już ten bilet?
Ja: Niee, system strasznie wolno działa.
Tu Ula wdzięcznie zmienia temat, a o to zajęciach, a to o pracy, którą właśnie pisze.
Po chwili pytanie powraca:
Ula: Iiiiii?
Ja: Kupiłam!Od wtorku do wtorku!
Ula: Super!Muszę zacząć planować, żebyś się nie zanudziła. Teraz Ci mogę powiedzieć, że strasznie tu nudno.
Ja: Coś tak czułam, że szykujesz dla mnie jakąś niespodziankę.
Ula: A czego tu sie spodziewać?Kilka drzew i jedno jezioro i tyle.
(...)Pewnie jak przyjedziesz (w październiku) to już nawet liści nie będzie.

Kochana przyjaciółka...;)

filmowo.

Tak jak wspominałam, koniec września w Kopenhadze upływa pod znakiem festiwalu filmowego.
Co za przewrotność losu- akurat pogoda dopisuje jak nigdy, a ja zamiast zażywać ostatnich kąpieli słonecznych, przesiaduję godzinami w kinie.
Ale okazja szybko się pewnie nie powtórzy (choć to nie jedyny festiwal tutaj),a bilety do kina drogie paskudnie (i zniżek dla studentów- nie wiedzieć czemu- brak!), także zamierzam ją maksymalnie wykorzystać.
Jak do tej pory udało mi się zobaczyć zaledwie kilka filmów (bo jednak trochę pańszczyzny muszę odrobić), z czego polecić mogłabym ewentualnie dwa- taki to już urok festiwali, że nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Ale że to nie serwis filmowy, tylko relacja z Kopenhagi (prawie na żywo;)), to może raczej garść spostrzeżeń socjologicznych;-)- bo takie imprezy to dobra okazja do obserwacji wszelakich.

Po pierwsze, życie tutaj jest naprawdę spokojne, żeby nie powiedzieć: powolne. Zero pośpiechu, zero stresu. Nie wiem z czego to wynika, ale można się tu kompletnie zatracić w błogim lenistwie.
I na festiwalu również na swój sposób leniwie: seanse w dni powszednie zaczynają się o 16, w weekendy o 14. Bo po co się zrywać na 10?(jak we Wrocławiu?;)).
Pewnie przyszłabym tylko ja, zaprawiona w bojach weteranka festiwalowa.
Przyznam, że byłam szczerze rozczarowana takim ułożeniem programu, ale właściwie nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło- można dłużej pospać:).

Poza tym wszystko tu jest dla ludzi, i już wyjaśniam co mam na myśli: jeśli seans ma się rozpocząć o 16.15, a o 16.20 wciąż jest długa kolejka do kasy to jest tylko jedno wyjście: seans trzeba opóźnić, i poczekać cierpliwie na wszystkich tych, którzy mają ochotę film obejrzeć. I w ogóle nie ma żadnego problemu.(Prostota i funkcjonalność rozwiązań przekładają się zresztą na większość dziedzin życia.)

Co ciekawe znaczną część publiczności stanowią ludzie w wieku ok.60- 65 lat, czyli zupełnie odwrotnie niż powiedzmy we Wrocławiu.
Podobnie zresztą rozkładają się proporcje w grupie wolontariuszy- owszem studentów jest dużo (i wreszcie mam szansę spotkać duńczyków!!), ale nie brakuje również przemiłych starszych pań i panów, którzy spokojnie mogliby być naszymi dziadkami, a co najmniej rodzicami.
Aktywność jest zresztą chyba narodową cechą Duńczyków- podobno przeprowadzono na ten temat badania i okazało się, że statystyczny Duńczyk należy do 7 różnego rodzaju stowarzyszeń, które "organizują" mu życie. I zapewniam Was, że umówienie się z moją mentorką na kawę graniczy niemal z cudem.

A na koniec trochę ponarzekam i odczaruję ten wyidealizowany obraz- bo sprzedają w kinach "festiwalowych" popcorn!
To akurat nie wzbudza mojej aprobaty, bo nie dalej jak wczoraj miałam "przyjemność" siedzieć osaczona dwoma kubłami popcornu w rozmiarze XXL i było to dosyć traumatyczne przeżycie.Od tego momentu obrałam nową taktykę- zajmuję miejsca jako ostatnia, żeby uniknąć podobnej sytuacji, ale chrupania niestety wyciszyć się nie da;)

I cóż- jutro kolejne filmy przede mną, mam nadzieję, że w końcu coś mnie zachwyci(strasznie się robię wybredna).
Tymczasem znikam na trochę dłużej niż zwykle, ale obiecuję podsumowanie stricte filmowe tuż po zakończeniu festiwalu.
Vi ses!:)

wtorek, 18 września 2007

Orzeł odlatuje

Tak tak, wszystko co dobre, szybko się kończy, kończy się też mój pobyt w Kopenhadze. I kończy się moja gościnna woltyżerka werbalna na blogu Asi. Mam jeszcze jednak chwilę - jeszcze stoję przy mikrofonie, niech mnie który przegoni.

Pierwsza refleksja jest taka - że czas mija. Niezbyt oryginalna. Ale jednak odczuwalna: miasto jest to samo, dobrze znane miejsca albo wcale (jak Stroget) albo prawie wcale się nie pozmieniały (jak Huset). A jednak nie jestem już studentem, który tu żyje i bawi się (i uczy, nie zapominajmy o tym ważnym elemencie dnia codziennego). (Swoją drogą, coś podejrzanie dużo się tu wszyscy uczą. Myślę, że jak zamykają się w tych swoich pokojach to rzucają skrypty w kąt i grają w Dead Or Alive. Albo czytają nowego Harry'ego Pottera). A że czas mija - nie uświadczyłem tu już moich znajomych, powyjeżdżali dawno. Ech. Nie wchadza się dwa razy do tej samej rzeki. Ani do tej samej Kopenhagi.

A druga refleksja jest taka, że gonimy Europę i że chodź ceny dalej nie są przyjazne (i jest to eufemizm przez duże Ł), to jednak kurs korony do złotówki jest znacznie korzystniejszy, a dwa - jednak te ceny nasze trochę się zbliżyły do zachodnich, przez co szok nie jest wielki. A na przykład takie ciastko z kawą w Husecie (o, Mekko moich kopenhaskich wojaży, latarnio na odludziu drożyzny, gościńcu wśród cen zaporowych!) - - 6 zeta. Bardzo przyjemna kawa i bardzo smaczne ciastko. Marchewkowe. Słowem - da się przeżyć.

Refleksja trzecia jest taka - że musicie koniecznie skorzystać z okazji i przylecieć do Asi. Bo:
1) lot trwa 1 godzinę! Dwa razy krócej niż do Białegostoku! Nieco tylko dłużej od przejażdżki z Młocin na Kabaty! Przypomnę tylko, że ja tłukłem się tu pociągiem, promem i furmanką - co zajmowało mi cały boży dzień. Warto!
2) cena norwegianem jest absolutnie przyjazna, tak przyjazna, że z odpowiednim wyprzedzeniem można tu przyjechać za cenę przeciętnych spodni i skarpetek. Czyż nie warto oddać ostatniej koszuli za wizytę u Asi, a co dopiero spodni i skarpetek?
3) Kopenhaga jest naprawdę super, a w towarzystwie Dżoany - to prawdziwe cudo! Tym bardziej, że niedługo Dżoana będzie miała super metę - i warto się na tej mecie stawić!


I to by było na tyle. Czas się zwijać, bo jeszcze ostatnia kawa czeka, ostatni deszcz (swoją drogą - pogodę trafiłem super, padało tylko trochę! Na przykład teraz, na wyjazd, ale co tam), ostatni przejazd rowerem (czy się uda? Czy łańcuch nie spadnie? Czy kot nie wkręci się w szprychy?), ostatni spacer po Stroget - - i odlatuję tam gdzie rzucają kotletami o ziemię i strzelają z kapiszonów. Polsko, przybywam!

Kłaniam się nisko,
kończę gościnne tournee,
rachunek wystawię w koronach,
wsiadam na rower i odjeżdżam w kierunku wschodzącego słońca.

Mariusz, The Orzeł

poniedziałek, 17 września 2007

Polish dinner czyli o musztardzie i kulinarnej petardzie

Masz wenę, pyta Asia - a ja jej na to, że zawsze mam wenę i dowodem tego niech będzie ten wpis, chyba niestety już ostatni. Ale za to jaki: krwisty i soczysty!

Zacznę od przedstawienia osób dramatu, bo tego tu chyba jeszcze nie było. A zatem: z kim Asia mieszka, kim się otacza, kiedy nie ma przy niej nas, najwspanialszych przyjaciół na świecie?

Zacznę od Panów (bo Panie mają pierwszeństwo - w otrzymywaniu informacji też).

Gunnar - hm. Jak wrócę to pokażę Wam czym charakteryzuje się ta przesympatyczna ciapa z sianem na głowie (dziewczęta ponoć namawiały go na nową fryzurę, ale namówić się nie dał). Jest strasznie pocieszny, przypomina sąsiada z Sąsiadów (jak wiał wiatr taki, że nie dało się jechać rowerem, Gunnar z pewnym takim flegmatycznym zapałem rozwieszał pranie na takiej chybotliwej rozkładanej suszarce. Dał się przekonać, że może jednak warto rozwiesić to pranie w domu. Bo rozwieszał je w ogrodzie). Generalnie - najbardziej powolny, flegmatyczny, tumiwisizmowy, typ w komunie. Taki - Kłapouchy wśród znajomych. Tylko ogona mu brakuje. Kraj - Austria.

Andreas - no, drogie Panie - przystojniejszy od Gunnara. Ma tatuaż w kształcie słoneczka na plecach. I coś ma na piersi wytatuowane. Uuuuuu... Właśnie się dowiedziałem ze to imię dziewczyny. Asia próbuje ratować sytuacje mówiąc, ze może to taki symbol, ze jak ma wytatuowane Eva, to znaczy moze ze w ogóle lubi wszystkie córki Ewy, w przeciwieństwie do synów Adama (ale nie Łażewskiego). Mnie to nie przekonuje. W każdym razie - Niemiec. Taki wypisz wymaluj. Jak grupa ustali jakąś trasę, a potem w trakcie jazdy okaże się, że warto skręcić wcześniej - Andreas pojedzie wcześniej ustaloną i sprawdzoną przez siebie trasą. Ale - muzyki słucha fajnej, to mu trzeba oddać. I generalnie - jest miły.

Simone - Włoch, co słucha heavy metalu!? A jednak. Informatyk. Uwaga, uwaga - z bardzo dobrym angielskim. Żadne tam "green, green,I pink up the phone and say yellow?". No i ma plusa, bo zna polskie zespoły - Vader i Behemoth. Ale włosy ma krótkie, jak na metalowca przystało. I jest blondynem, jak na syna miasta Piza przystało. Spoko.

Lion - czytaj Leon, mój idol. Zdecydowanie najfajniejszy gość w całej komunie. Choć Niemiec. Jest fantastyczny, ma kapitalne, jowialne poczucie humoru, ciągle by tylko jadł, pił piwo, spał - i generalnie niczym się nie przejmował. No i uwielbia Kubę Błaszczykowskiego, mówi ze to świetny piłkarz - i za to ma plusa. A jak tańczy - to szczęka opada: połączenie Witka Pietrzaka, Adama i - Czarka. Wszystkich złączcie a będziecie mieli taneczny styl Liona. Mój idol. Sybaryta. Hedonista. Luzak. Czy byłby dobrym zięciem?

A teraz panie:

Michelle - od niej zacznę, bo już słyszę te dopytywania, zaczepki. Otóż Michelle jest w istocie tak ładna jak na zdjęciach. A nawet jeszcze ładniejsza, mówi Asia. A ja mówię - niekoniecznie. Ale za to na każdym zdjęciu wygląda super. Nie można zrobić jej złego zdjęcia, bez kitu. Natomiast powiem szczerze, ze nie jest tak miła jak ładna, tak kontaktowa jak zgrabna i tak towarzyska jak urocza. Jest fajna - ale bez rewelacji, muszę Was rozczarować, o Panowie. Choć, może wrecz przeciwnie - bardzo Was ucieszę, bo nie będę tu dla niej zostawał!

Katia - o, to najlepsza koleżanka Asi i wiem czemu. Jest super. Nic dodać nic ująć. Szwajcarka, która trzyma ten bajzel w garści, panowie przed nią zmykają sprzątać łazienkę i zmywać naczynia, i bardzo dobrze, bo inaczej byłaby tu sodoma i gomora. A jest całkiem spoko, jak na 7 osób i jedna kuchnie i jedna łazienkę. Wiwat Katia. Złoty medal za całokształt. No i ma najfajniejszy rower, a jeździłem na wszystkich. (Z wyjątkiem Gunnara, który zawsze miał dużo planów, ale jakimś dziwnym trafem zawsze zostawał w domu w dresach i kapciach).

Plus Goście:

Danielle - bardzo sympatyczna i towarzyska Amerykanka, mistrzyni (ponoć) chocolate chip cookies i ciasta truskawkowego (tak tak tak!), nie odmawia piwa i innych trunków , nie bywa zmęczona, mówi po włosku. Generalnie - super kompan do zabawy i pożycia w Kopenhadze. Co rekomenduję siostrze na przyszłe miesiące.

I jeszcze pare osób się tu przewijało - ale już mi się nie chce o nich pisać. Generalna uwaga: jest ok. Asia tu nie zginie. Ale trzeba ją od czasu do czasu odwiedzać, bo inaczej - zniemczeje. Na imprezie odsetek Niemców stanowił ok. 60-70%.


Koniec cz. 1!

A w części 2 - obiad.

Tradycja obiadów narodowościowych na stypendiach kwitnie w najlepsze. Oczywiście najłatwiej mają Włosi, bo pastą żywi się cały świat, a ugotować gar makaronu to żadna filozofia. A Polak - Polak ma problem. Tym bardziej, że rzuciwszy hasło o obiedzie polskim orientuje się, że ma do wykarmienia 10-11 wygłodniałych gąb. Tym bardziej, że słowo się rzekło w sobotę, a kobyłka stanęła u płotu w niedzielę - a niedziela to dzień wolny od pracy i sklepy nie pracują, z wyjątkiem tych nielicznych, które pracują i są przez to poważnie droższe od normalnych. Westchnęliśmy jednak głęboko i po pobycie w Glyptotece (gdzie przyjąłem imię Haruki Otosinawa i napstrykałem byłem 1000 fotek) udaliśmy się do Dogn Netto, zwanego z racji wystroju Niebieskim Netto. I jak spojrzeliśmy na ceny mięsa to miny nam zrzedły bardzo. Bardzo. Gulasz okazał się być potrawą niewykonalną. Kotlety schabowe takoż. Jedynie ziemniaki były w naszym zasięgu. Więc sięgnęliśmy po nie, oraz po naszą tajną broń, mityczne V1 polskiej kuchni, kałasznikowa wśród potraw znad Wisły - innymi słowy - - zawekowane gołąbki mamy Asi, co to je na własnych plecach taszczyłem tu, do miasta syrenki. Łza się w oku zakręciła, chlipnęło się na myśl o wydaniu gołąbków barbarzyńcom nieznającym kaszanki ni bigosu, ale wyjścia nie było. Bankructwo albo gołąbki. Wybraliśmy gołąbki. I - żeby jednak nie iść na łatwiznę i powalczyć o podniebienia zagraniczne - - postawiliśmy na nieśmiertelne placki ziemniaczane (wersja deserowa - z cukrem) i na nieśmiertelny biały barszczyk (zakwas robiliśmy z chleba, dzień wcześniej, udał się znakomicie, po czym obudziliśmy się i skorzystaliśmy z torebek knorra miksując żurek z białym barszczem).

Generalnie - obiad udał się znakomicie, wsparty wódką dębową (swoją drogą bardzo zacna!). Co prawda do zupy musielśmy dodać musztardy, bo coś nie nam samym nie smakowała, placki były wyliczone ledwo ledwo, gołąbki zaliczyły wtopę w postaci jednego niedowekowanego słoika, który musieliśmy ku zboleniu naszych serc wywalić, przez co dla piszącego te słowa dania drugiego nie starczyło - - ale było super. Zrobiliśmy wykład na temat polskiej kultury i historii, pouczyliśmy dzikusów kilku polskich słów etc. Udało się, wybrnęliśmy obronną ręką - która na deser zrobiła (tj. Asi ręka) pyszny budń waniliowy.

Kuchnio polska - masz w nas walecznych reprezentantów!

Dobranoc!

Hej Hej, tu CPEjdż

Półmetek minął, czas na kolejnego posta, bo ani się obejrzę, a już mnie tu nie będzie. A zatem - kolejny występ gościnny czas zacząć.

Orzeł jeździ na rowerze

Generalnie w Cph żyć bez roweru się nie da. Bo albo się płaci horendalne sumy za bilety miesięczne (jak na polskie warunki, bien sur) albo sie nie wychodzi z domu. Zreszta, nawet pomijajac kwestie finasowe - po prostu rowerem jest znacznie, I mean, ZNACZNIE szybciej niż autobusem. Przećwiczyłem to kiedyś, teraz też się sprawdza. No więc, żeby jakoś tu sobie działać - musimy pożyczać rowery. I pożyczamy. Od Simone pożyczyliśmy - wróciłem na flaku. (Ok, uprzedzał, że coś jest nie tak z kołem, miał rację. Co nie zmienia faktu, że przez pół dnia jeździło się na tym rowerze ok, a potem nagle zaczęło powietrze uchodzić w tempie uchodźcy - i już się nie dało nic z tym zrobić. Niby nie na sza wina, ale...). Ale potem - potem wsiadłem na rower Asi, pewnego wieczora, celem uzupełnienia finansów (byliśmy na imprezie i zabrakło gotówki na napój złocisty, z pianką) (nie w Husecie, nie nie nie), no więc wsiadłem na rower, dziarsko zmierzam w kierunku bakomatu - no i nagle czuję dziwny brak oporu w pedałach... i nagle nie mogę jechać... i nagle widzę, że coś nie gra z rowerem... i nagle - w tym samym momencie widzę, że spadł łańcuch... i że się urwał koszyk (jejku: na wszystkich wybojach świata jeździł ten rower i nic. Łańcuch spadł - i koszyk z przejęcia się urwał, odlutowało się jakieś takie gówienko co trzymało koszyk ten przy kierownicy i nic się nie dało z tym zrobić, hwogh). I nagle widzę, że nie mogę tego łańcucha założyć, bo przykrywa go szczelnie osłona (taka, żeby się eleganckie suknie pań duńskich nie kalały smarem i brudem ulic kopenhaskich) - a zdjąć jej - - a jest 22.30 w - bez kluczy nie zdołam (a kluczy nie mam). I wtedy spadł (jak w filmie!!!) deszcz i zmoczył mnie, stojącego z tym urwanym, cholera, koszykiem, i z tym spadnietym, cholera, łańcuchem doszczętnie.

Zakląłem szpetnie.

Kilka razy.

Kilkanaście.

I poszedłem (bo oczywiście nie mogło to się stać w drodze powrotnej, nieee) po te pieniądze do bankomatu. A potem wróciłem na imprezę, i chłodny napój ukoił moje skołatane nerwy.

(Potem musieliśmy zapłacić jak za zboże za bilety na metro. I - oczywiście - także za rower. Wrrrrr. I - oczywiście - zabuliliwszy, kanara nie uświadczyliśmy.)

A nad ranem okazało się, że to nie łańcuch, tylko zębatka. Przednia.

I pierwszy koleś powiedzial, ze naprawi to za 650 koron.

Wrrrrr.

Ale w sumie znelezlismy nieco taniej naprawiacza i Asia znow ma rower. A ja pozyczam juz sprzety jezdzace z dusza na ramieniu. Oficjalnie stwierdzono: mam PH!

A dzis gotowalismy polski obiad. O tym, czy odnieslismy sukces - napisze jutro.

Na razie klaniam sie niso i rzucam sie Wam na szyję!

Dobrej nocy.

Ps.

W paczce Asi było:

15 gołąbków
15 kotletów
mielonych
schabowych (z kurczaka)
też 15
kiełbasy,dżemy,pierogi (ruskie!!), budynie, bigosy, kaszanki, mąka kartoflana, pasztety, słodycze, ziemia z nadwiślańskiej plaży, kawałek asfaltu z Krakowskiego Przedmieścia, woda z Bemowa i inne smakołyki, o których poeta musi zmilczeć, by ślinka Wam nie ciekła za bardzo.

Generalnie - paczka nad paczki.

Ale białego sera nie było. A winien był się znaleźć, bo tego tu ze świecą szukać. Zatem - kto tu przyjedzie, ser biały winien jest w bagażu zmieścić.

Dobranoc.

piątek, 14 września 2007

Dzień 2 w obrazkach

Jako, że Joanna nie rozpieszcza Was dużą ilością zdjęć, rozpieści Was Mariusz. Proszę!


Jesienna Joanna


Orzeł wylądował i leży


Jesteś tutaj!







Uniwersytet na Amager - funkcjonalny i śliczny!

Orzeł wylądował

Halo, halo, tu z dalekich latyfundiów piszę do Was – na gościnnych występach na Asinym blogu objawiam się ja, Mariusz. Bo okazuje się, że są rzeczy, które chcielbyście wiedzieć, a których właścicielka tych kilobajótw przestrzeni sieciowej Wam nie napiszę. A ja – i o wszem!

Wylądowałem tu w środę o 9.00. To zupełnie niesamowite: ledwo samolot zakończył fazę startu, przeszedł do fazy lądowania. Samego lotu – godzina. A ja się tłukłem te 4 lata temu pociągiem i promem 24 godziny. Ale kto tam wtedy słyszał o tanich liniach z i do Polski...

Wylądowałem, po czym okazało się, że bardzo dobrze, że przywożę Asi soczewki kontaktowe, bo nie zauważyła mnie z odległości 2 metrów i mrużąc oczy przeszła obok wypatrując brata, który miał przylecieć. Westchnąłem i zawołałem ją i tak się zobaczyliśmy i w ramiona sobie padliśmy i zapłakaliśmy z radość.

Donoszę, że Asia się nic nie zmieniła i wygląda jak wyglądała. To dla zaciekawionych.

A pierwsze dwie rzeczy, które mi się rzuciły w oczy i przypomniały z zamierzchłych czasów to duński design (rewelacja...) i – mniejszy zachwyt, raczej rozrzewnienie – zapach duńskich parówek, który spowija lotnisko, i większość miasta też. (Niezbyt smaczne – ale jednak charakterystyczne).

Teraz tak:

Asia nie napisała Wam, że mieszka w bardzo ładnej dzielnicy – może do willowego Mokotowa czy Żoliborza można by ją porównać. Jest ładnie i czysto i miło. Tak przedmiejsko – choć do centrum rzut brewiarzem.
Nie napisała Wam Asia, że jak się do niej idzie – to się mija rzeźbę dyskobola z hitlerowskim wąsikiem.
Nie napisała Wam również, że przed domem ma słomianą kukłę misia. Tak, misia. I oko się coś temu misiu odlepiło.
A ja nie napisałem, że została mi powierzona misja przywiezienia Asi Paczki Od Rodziców W Postaci Walizki Dodatkowej. I teraz konkurs: co dostała Asia w walizce, w paczce?

Jest kilka hitów, oj jest. Jeszcze do tego wrócimy.

Pokój Asi jest uroczy. Po podłodze ma może 8 metrów kwadratowych, ale za to ściany są skośne. Śpi się tu jednak dobrze, zwłaszcza, że w nocy jest zimno, co dobrze wpływa na organizm i stan emocjonalny osoby śpiącej.
Współlokatorzy mili – i mili. Tak tak, Michelle poznałem i rzeczywiście miła jest ta Michelle, jednak Asia nie napisała Wam, że biedaczka ma chłopaka i że tęskni za nim bardzo mocno. Drobiazg, ale z racji wielkich nadziei wyrażanych w postach pod zdjęciem ww. obywatelki – postanowiłem dopowiedzieć wszelką prawdę o rzeczonej.

Oczywiście, tradycji (wyśmiewanej przez niejakiego Pabla S., ale co tam, zazdrośnik!) musiało się stać za dość i w środowy wieczór poszliśmy z Asią do Studenterhuset na International Party - - i muszę powiedzieć, że tak jakbym się przeniósł w czasie! Nic a nic się tam nie zmienilo, dalej gorąco, tłoczno, głośno - - i dalej jedno z najtańszych piw w mieście. Hosannah!
A wyjątkowość wieczoru podkreślił udany powrót z Joanną (bo Asia to tu nie Asia, ani nie Joasia, ani nawet Aśka – tylko Dżoana. Asia? Who’s Asia? Is it her nickname?) rowerem jednym, ja powoziłem, Dźoana siedziała strachliwie na bagażniku. W istocie, raz czy dwadzieścia byśmy się wywalili – ale za to się uśmialiśmy serdecznie, i dojechaliśmy do domu w szampańskich nastrojach. I spać poszliśmy, posililwszy się wcześniej kanapkami z pasztetem i ogórkiem. Smaczne.

Ale zanim poszliśmy spać powalczyliśmy z materacem, który dostaliśmy w użytkowanie od Katii, miłej koleżanki Dżoany. Jeszcze w Husecie Katia tłumaczyła mi i Asi jak napompować ów materac (...red... white... pump... closed…. Got it? Yes, yes, sure I got it, I’ll know how to do it), ale kiedy przyszliśmy do domu okazało się, że jednak nie pamiętamy jak to było, coś z zaworkiem białym, czerwonym, coś zamknąć, coś otworzyć… W perspektywie spania na karimacie ruszyłem resztką sponiewieranego emocjami, alkoholem oraz środkiem nocy mózgu i po godzinie udało się materac napompować.
I zaraz się na niego kładę i idę spać. Bo dziś zjeździliśmy całe miasto na rowerach i jednak taka podróż sentymentalna męczy. Poza tym Asia chce, żebym z nią porozmawiał, a nie tylko tak pisał i pisał. Zatem idę rozmawiać i spać. Albo odwrotnie.

sobota, 8 września 2007

uwaga,uwaga!konkurs!

Oficjalnie minęły już prawie dwa tygodnie od rozpoczęcia roku akademickiego.
A jak!- Duńczycy zaczynają zajęcia najwcześniej w Europie- lepiej wybrać nie mogłam;).
System nauczania, jak już wspominałam, jest tu zupełnie inny niż nasz- większy nacisk na niezależność i swobodę, czyli jednym słowem student powinien spędzać w bibliotece znaczną część swojego życia i z pasją pochłaniać kolejne teksty filozoficzno- teoretyczne.

I właśnie- biblioteki!!! Zdaje się, że pochwaliłam za wcześnie! Owszem, niektóre są piękne, wszystkie mają imponujące zbiory, ale, ale...!
Jak mi ktoś jeszcze kiedyś będzie narzekał na BUW, albo na biblioteki wydziałowe, to kupię bilet w jedną stronę do Kopenhagi i nie pozwolę wrócić;).
Niektórzy już mogli zapomnieć, to przypomnę, że u nas w większości przypadków książkę z biblioteki można wypożyczyć co najmniej na dwa tygodnie.
Tu teoretycznie też można.W praktyce jednak niemal graniczy to z cudem, bo albo jest tylko jeden egzemplarz i rzecz jasna zabrać go nie wolno, albo w nieco szczęśliwszym przypadku- są dwa egzemplarze, ale historię jednego już znamy, a do drugiego "ustawiła" się kolejka w systemie internetowym, i choć wydawało Ci się, że inni jeszcze nie wpadli na to, żeby zamówić książkę, która potrzebna będzie na zajęcia za miesiąc, okazuje, się że jesteś 10 w kolejce!

Jeszcze lepiej jest w bibliotekach wydziałowych- tam przebiegle zabierają z półek wszystkie książki, które znajdują się na tzw. "reading lists" do poszczególnych kursów(czyli generalnie wszystkie te, które są najbardziej potrzebne) i ustawiają je na tzw. course shelves. Przyznaję- ułatwia to szukanie. Ale jest też równoznaczne z tym, że książki w ogóle nie da się zabrać do domu. Można skserować w ciągu godziny(o czym powinna być osobna historia, jak to w prawowitym kraju kwitnie nielegalny biznes handlu skryptami), lub czytać na miejscu. Do 17-stej.
A jak ktoś czyta na miejscu, to jest to jego święte prawo, i wtedy rzecz jasna nawet skserować nie można. Jednym słowem trzeba mieć naprawdę dużo szczęścia, żeby w ogóle książkę zobaczyć.

Pozostaje zatem opcja numer 3: można książki kupować!
O ile jednak nie jest się milionerem, o tyle nie jest to niestety najlepsze rozwiązanie.Ja nie wiem jaki tu jest podatek na książki, ale jako przykład podam taki oto (nie)miły zestaw liczb: 17$, 39 zł i uwaga, 250 DKK. Jakby ktoś miał wątpliwości, są to ceny za tę samą książkę.Moim faworytem jest jak do tej pory podręcznik do ekonomii, który powinna nabyć moja współlokatorka, za- bagatela- 1350 DKK.

Także uwaga kochani, pierwszy konkurs!!
Nagrodzone zostanie najskuteczniejsze rozwiązanie alternatywne wobec powyżej przedstawionych:).
Na propozycje czekam do 15.09,werdykt jednoosobowego jury zapadnie wkrótce potem:-).
Nagroda dotrze szybciej niż by Wam się mogło zdawać, także zachęcam do udziału w konkursie i liczę na kreatywny odzew:)!

sobota, 1 września 2007

fashion!

Już dawno miałam napisać o zwyczajach i "trendach" w Kopenhadze, bo bywają one tutaj- ze względu na pogodę i różne inne okoliczności- dosyć osobliwe.

Jak nietrudno się domyślić dosyć duży szał panuje w dziale "Odzież i obuwie nieprzemakalne";). Kalosze można kupić niemal w każdym sklepie obuwniczym (nie to co u nas, że przypomnę Gdynię;))- niektóre są świetne, ale i ceny mają niczego sobie.
Prawdopodobnie dlatego wciąż nie udało mi się jeszcze żadnych nabyć..;)

Bardzo popularne są też płaszcze w charakterystyczne wzory (koła, a w nich na przykład łabędzie(?)), na które podobno trzeba się zapisywać i czekać kilka dni.Zapłacić też za nie trzeba- 1000 DKK:).
A ja będę miała swój żółty sztormiak, a co;)(wspominałam już, że nie wzięłam płaszcza przeciwdeszczowego jadąc do Kopenhagi?:)Tak, tak, czekam na przyjazd Mariusza- rodzice przygotowywują paczkę;))!

Zaraz po przyjeździe rozgryzłam również trend legginsy plus spódnica vel legginsy plus szorty vel legginsy plus cokolwiek. Nigdy nie byłam zwolenniczką takiego rozwiązania, ale już jestem: legginsy kupiłam zaraz po tym jak kupiłam rower;).
Bo jak się chce ładnie wyglądać, a przy tym czuć się komfortowo podczas jazdy na rowerze w wietrzne(!) dni, to nie ma innej możliwości!
To obok tzw."rurek" (które chyba nie już są specjalnie na topie) chyba jedno z najczęstszych rozwiązań.

No i na koniec wisienka na torcie, czyli tzw. "Crocs"(http://www.crocs.com/),które opanowały chyba cały świat. W wersji najgorszej z "ozdobami" powpinanymi w dziurki.
Tego naprawdę nie rozumiem, ale uwierzcie, że widać je na ulicach;)!