czwartek, 31 stycznia 2008

"tłusty" czwartek.

Jak się okazało, w Kopenhadze o pączku można co najwyżej pomarzyć. Domyślacie się zatem, że jako miłośniczka słodyczy wszelakich, jestem z tego powodu w wyjątkowo podłym nastroju.
Ile bym bym dała, żeby schrupać pyszniutkiego pączka z marmoladą (nie jednego rzecz jasna;))....!
Ale gdzie tam! Nie ma!
Okazało się zresztą, że nie ma nie tylko pączków, ale- co ciekawe- cukierni jako takich. Wiecie, takiego naszego Bliklego powiedzmy.
Owszem- są sklepy, w których sprzedawane są różnego rodzaju bezsmakowe "słodkie" bułki , są kawiarnie, ale cukierni nie widać.
Musiałam się więc zadowolić jakimś produktem pączkopodobnym, który w dodatku kosztował- o zgrozo- 6 zł!
Myślę, że to skandal, i że czas umierać. No, a przynajmniej wracać do ojczyzny.
No bo co to ma być?!?!?!
Aha, i wysyłanie mi linków z TAKIMI obrazkami, jest co najmniej nietaktowne;)




piątek, 25 stycznia 2008

akcja.

Miejsce: Stacja Nørrebro.
Czas: 10.00

W Kopenhadze wieje dziś jak sto pięćdziesiąt. Wracam z duńskiego (mimo paskudnej pogody oczywiście na rowerze), a przede mną baba (w sumie szkoda, że nie jakaś odstawiona lala, bo by było jeszcze zabawniej). Zatrzymujemy się na skrzyżowaniu i czekamy na zielone światło.
Ruszamy (jak dobrze, że jej nie wyprzedziłam), i w tej samej chwili wiatr poderwał jakąś gazetę z ulicy, i jej prosto w twarz tą gazetą (taką brudną, fuj). Myślałam, że spadnę z tego roweru.

Ona oczywiście nie mogła się z nią uporać, dopóki nie przejechała przez skrzyżowanie, więc tak jechała z tą gazetą na twarzy;-).A ja za nią śmiejąc się do łez (choć to wcale śmieszne nie było, bo przecież nic nie widziała, i mogła jeszcze na jakiś słup wpaść czy coś...).

Mariusz: o rany, jakbyś spadła, to byłby normalnie skecz sezonu! (kochany brat)
Nie spadłam.
Ale skecz miesiąca murowany;-).

poniedziałek, 21 stycznia 2008

procedura.

Myślałam, że do tematu kradzieży już nie wrócę, a jednak. Okazało się bowiem, że wyrobienie duńskiej karty Nordei i dokumentów, to żaden problem (poza finansowym rzecz jasna), za to otrzymanie nowej karty Citibanku graniczy niemal z cudem.

Historia zaczyna się we wtorek, a właściwie we wrześniu, ale w obliczu obecnej sytuacji, wprowadzenie mnie w błąd w kwestii tego czy w Kopenhadze są bankomaty Citibanku czy ich nie ma (nie ma oczywiście ani jednego, a byłam w 3 oddziałach i w 3 zapewniano mnie, że są), wydaje się błahostką.Wróćmy więc do stycznia.

1. Pamiętnego piętnastego, natychmiast po incydencie chciałam zablokować swoją kartę, i o zgrozo, nie mogłam się dodzwonić na numer alarmowy (!).
Nie, nie że zajęte. Po wykręceniu numeru dało się słyszeć poprzedzone charakterystyczną melodią :Nie ma takiego numeru vel Połączenie nie może być zrealizowane. Pięknie.
Udało się mamie, jako że jest współwłaścicielem konta.Uff.
Musiałam co prawda potwierdzić (i tu zapytuję o istotę współwłasności konta), ale najważniejsze, że pieniądze były bezpieczne.
Wróciłam do domu, sprawdzam jeszcze raz ten niby alarmowy numer (myślałam, że może coś z nerwów pomyliłam, ale nie), wykręcam i to samo. Jest dobrze.
Znalazłam jakiś inny numer na stronie internetowej i pierwszy raz w życiu, słysząc automatyczne powitanie: "Witamy w Citibanku (...)", poczułam ulgę (choć zwykle automatyczne menu doprowadza mnie do szewskiej pasji). Znaczy, że się udało!
Rozmowa z konsultantem przebiegała sprawnie, do momentu, kiedy zapytałam o nową kartę:
- Dobrze, w tej sytuacji chciałabym oczywiście otrzymać nową kartę.
- Tak, tak, proszę chwileczkę poczekać.
- (Czekam, a stan konta telefonu komórkowego zmniejsza się z sekundy na sekundę)
- Bardzo mi przykro, ale to niemożliwe.
- ????
- Niestety nie ma pani nadanego Citikodu (ja oczywiście pierwszy raz słyszę o jakimś Citikodzie), więc kartę należy odebrać osobiście w oddziale banku na ul. Płockiej.
- Aha, ale jest Pani pewna, że to niemożliwe? Nie mogę teraz przyjechać teraz do Polski.
- Tak, niestety tylko osobiście.
Rozłączyłam się i ręce mi opadły.

2. Wieczorem byłam zaaferowana zmianą zamka, więc już następnego dnia (środa) dzwonię do mamy, opowiadam jej całą historię i proszę, żeby się upewniła, czy to naprawdę niemożliwe.
Po chwili mama oddzwania, i wyjaśnia PROCEDURĘ.
Że muszę z telefonu stacjonarnego lub budki telefonicznej (co w dobie telefonów komórkowych jest wielce rozsądnym rozwiązaniem), zadzwonić na infolinię, nadać sobie 6-ścio cyfrowy Citikod, zadzwonić ponownie i bez problemu otrzymam nową kartę i że wyślą mi ją na wskazany adres, do samej Kopenhagi.
Telefonu stacjonarnego oczywiście nie mam, a ile naszukałam sie budki telefonicznej to moje;). No, ale znalazłam i dzwonię. 80887933. Nie ma takiego numeru.
Piszę smsa, mama wysyła jakiś inny numer (też infolinia). 801322484. Nie ma takiego numeru, a ja stojąc w tej budce, dostaję szału.
Piszę kolejnego smsa, w międzyczasie mama dowiaduje się, że jednak należy dzwonić przez numer kierunkowy, choć miały być to numery przeznaczone dla osób przebywających w Danii, i tak jak wspominałam- alarmowe- bez konieczności poprzedzania ich czymkolwiek.
004880887933, nie ma takiego numeru. 0048801322484, również nie.
Wychodzę, mało nie demolując przy tym budki telefonicznej.

3. Czwartek. Mama przysyła kolejny numer.Tym razem dźwięk automatycznej sekretarki nie wzbudza już we mnie takiej radości, wybieram opcję, która wydaje mi się najbardziej adekwatna i słyszę:
-Proszę wprowadzić 16-cyfrowy numer karty.
-???!
(szkoda, że została skradziona).

Tego samego dnia mama udaje się do banku, w celu wyjaśnienia sprawy, nie dowiaduje się niczego nowego, a pan ze stoickim spokojem zaleca "próbować do skutku" (chyba w rynnę i o parapet), no bo musi się w końcu udać dodzwonić. Mi natomiast świta w głowie mały przekręt: zadzwoni siostra, i będzie udawać, że to ja. Innego wyjścia nie widzę.

4. W sobotę postanowiłam dać im ostatnią szansę (bo akurat przejeżdżałam koło jakiejś budki telefonicznej). A nuż się uda. Wypróbowałam wszystkie możliwe opcje: z zerem, bez zera, z dwoma zerami, bez, z numerem kierunkowym i bez, i generalnie możecie się domyślić jaki był efekt.
A potem była niedziela, więc mama nawet jakby chciała (a chciała;)) nie mogła zabarykadować się w banku. Zadzwoniła po raz pięćdziesiąty na infolinię (bo o dziwo z Polski można dodzwonić się na nią bez problemu), po raz pięćdziesiąty wyjaśniła o co chodzi, i dowiedziała się, że mogę zadzwonić na numer, na który dzwoniłam, żeby potwierdzić zablokowanie karty. Ale to już nie była infolinia, więc musiałam poczekać do dziś.

5. W bojowym nastroju dzwonię na wskazany numer, bez problemu łączę się z konsultantem i odpowiadam na serię pytań w celu identyfikacji. Pytam o nową kartę.
-Mhm, musi pani zadzwonić na infolinię... (słowo infolinia działa na mnie jak płachta na byka, ale udaje mi się opanować nerwy).
-Tam się nie da dodzwonić.
-Aha, to ja pani podam inny numer(rychło w czas). Chciałbym jednak wcześniej zweryfikować dane kontaktowe, które podała pani w umowie.
Tu pada mój adres, polski numer komórkowy i domowy.
-Tylko, że ja jestem teraz w Kopenhadze, więc te dane właściwie nie są aktualne jeśli chodzi o mnie, natomiast mama jest współwłaścicielem, także proszę się z nią kontaktować.
-Aha, to proszę chwileczkę poczekać (i włącza mi tę cholerną muzyczkę, a ja już dostaję białej gorączki).Wraca.
-No więc najpierw musi pani nadać sobie Citikod (WTF?!). Proszę zadzwonić z numeru domowego lub komórkowego na infolinię i...
-Ale ja jestem w Kopenhadze...A moja karta telefoniczna również została skradziona. Poza tym powiedziano mi, że mam dzwonić z numeru stacjonarnego lub budki telefonicznej.
-Aha, nie, nie, to źle pani powiedziano.
-????!!! (płacz i zgrzytanie zębami niemalże)
-W takim razie musi nam pani napisać pismo i uaktualnić dane kontaktowe. Albo zapraszam po osobisty odbiór karty.
-(Policzyłam do 10, żeby nie zacząć krzyczeć).A czy nie mogę panu teraz podać tego numeru? Przecież właśnie z niego do Pana dzwonię! I właśnie pan zweryfikował serią pytań, że ja to ja!
-Bardzo mi przykro, PROCEDURA mi na to nie pozwala...
- (!@#^&*!)

Spisałam podany adres i sprawa po tygodniu wygląda tak, że muszę wysłać pismo, z duńskim numerem telefonu, co zajmie pewnie najbliższy tydzień (nie wspominając już o tym, ile pieniędzy pochłonęły i pochłoną kolejne rozmowy). Jednocześnie na stronie banku nadal widnieje informacja, że w przypadku kradzieży "dostarczamy nową kartę w ciągu 48 godzin". Bardzo ciekawe. Jeśli dobrze pójdzie dostanę ją w okolicach przyszłego czwartku, czyli jakby źdźiebko dłużej niż 2 doby.
Mogę też nie dostać jej wcale, bo najpierw przecież muszę dodzwonić się na infolinię.
Help!

wtorek, 15 stycznia 2008

always look on the bright side...;)

Okradli mnie!
Cóż-nieszczęścia chodzą po ludziach.Byle nie parami;).

Zadzwoniłam natychmiast do swojej współlokatorki, i poinformowałam ją o zdarzeniu, bo ukradli nie tylko portfel (w którym oczywiście były dokumenty i karty), ale i klucze do mieszkania. Mieszanka oczywiście dosyć ryzykowna, więc trzeba było zmienić zamek w drzwiach (350 zł, bagatela).Wracam do domu, pukam do drzwi, i widzę, że Katia uważnie i badawczo przygląda mi się przez wizjer.
Otwierając wyjaśniła:
-Sorry, I had to check if it was you or thief!

I zgodnie z polskim przysłowiem: nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło!
Marudziłam, że nuda, to sobie teraz po urzędach polatam;-).
Ech, życie.

sobota, 12 stycznia 2008

sezon ogórkowy.

Przez ostatnie dni to właściwie tylko pisałam, pisałam i pisałam. Skończyłam i okazało się, że nie ma co robić. Sezon ogórkowy, mili państwo. Pogoda nie rozpieszcza, znajomi albo jeszcze nie powracali, albo już powyjeżdżali (na stałe). Z kolei Ci, którzy teoretycznie są, wciąż kończą swoje prace, albo też zastosowali plan B, i zgodnie z zaleceniami opuścili Kopenhagę na kilka dni, w celu zaabsorbowania odpowiedniej dawki słońca, którego tutaj zdecydowanie brak
Są i tacy, co pojechali do Oslo, no ale tego to już nie jestem w stanie racjonalnie wyjaśnić.
Do tego Studenterehuset zamknięty, a nowa zmiana pilnie uczy się duńskiego. Jednym słowem klops. Niby są teraz ogromne wyprzedaże, ale ile można chodzić po sklepach?!

Chyba z tego wszystkiego wybiorę się jutro do muzeum, albo zacznę szukać pracy, albo zapiszę się na jakiś bardziej intensywny kurs duńskiego, który będzie mi zajmował 4 godziny dziennie, a nie 6 w tygodniu. Przekonajcie mnie tylko, że warto, bo jakoś nie jestem w stanie pojąć, jak to możliwe, że chodząc na zajęcia codziennie robi się jeden etap dokładnie tak samo długo, jak gdyby się chodziło dwa razy w tygodniu?!
A może po prostu kupię jakieś bilety i polecę gdzieś, jak reszta. Warszawa tylko za 170 zł w dwie strony....;)

Na koniec ciekawostka: w międzyczasie udało mi się popsuć niezawodną szarlotkę i tym samym zwracam honor Mariuszowi.
Jabłka mają znaczenie...;)

czwartek, 3 stycznia 2008

juppiii!!

Dotarłam do Kopenhagi!!
W obliczu wczorajszych przygód wciąż rozpatruję ten fakt w kategoriach cudu;).

Miałam wylecieć, o 19.35 (w środę). Na lotnisku byłam o 18 i ustawiłam się na końcu kolejki, która ciągnęła się przez całą szerokość budynku i zakręcała co najmniej 5 razy. Etiuda jest świetna!
Odprawiłam się właściwie w ostatniej chwili, i już miałam dosyć (tłoku, gorąca i ciężkiego bagażu;)), a okazało się, że to dopiero początek. Bo wyobraźcie sobie, że o 19.30 wciąż nie siedziałam w samolocie, nie pojawiła się też żadna informacja o opóźnieniu lotu, i generalnie nikt nic nie wiedział. Więc czekałam, a razem ze mną ok. 100 osób, które z minuty na minutę robiły się coraz bardziej poirytowane.
O 20.00 nadal cisza, i wreszcie o 20.20 zaczęli nas wpuszczać na pokład (autobusu, dopiero potem samolotu:D), ogłaszając w międzyczasie przez pomyłkę "sytuację alarmową";-).
Z godzinnym opóźnieniem byliśmy gotowi do lotu. Ale i tu przygody się nie skończyły.
Po standardowych instrukcjach bezpieczeństwa znowu czekaliśmy 10 minut, żeby się dowiedzieć, że musimy poczekać kolejne 40, ze względu na duży ruch w powietrzu. Fantastycznie.
Ale pomyślałam- ok, faktycznie skoro samolot się opóźnił, to muszą go jakoś wpleść w grafik pozostałych planowych lotów, więc powód wydawał się wiarygodny.Odetchnęłam z dużą ulgą, kiedy po owych 40 minutach wreszcie ruszyliśmy z miejsca i zaczęliśmy zmierzać w kierunku pasa startowego.
Moje szczęście nie trwało jednak długo, bo po chwili się zatrzymaliśmy i po 10 minutach złowieszczej ciszy pani (!) siedząca za sterami, poinformowała ze stoickim spokojem, że niestety musimy zawrócić, bo w samolocie wykryto usterkę techniczną(!). No jasna cholera.
Stewardessy żegnały nas słowami "do widzenia", więc jakoś przeczuwałam, że chyba już raczej nie polecimy. No i nie polecieliśmy.
Odstawiono nas do hali przylotów, i znowu zero informacji. Mieliśmy odebrać swoje bagaże, ale skąd?! Przecież nie pojawią się na tablicy przylotów, skoro nasz samolot nawet nie wystartował;). Nie wiem ile by to wszystko jeszcze trwało, gdyby nie znalazła się wśród nas trzeźwo jeszcze o tej porze myśląca kobieta, która poszła i zapytała, co dalej. I okazało się, że lot odwołany, i że lecimy jutro (tj.dziś) o 10.25. Rewelacja.
Hotel oczywiście był zapewniony, ale na szczęście przyjechali po mnie rodzice- niektórzy klucze do pokoju otrzymali po 2-3 godzinach, co -zważywszy na fakt, że nagle trzeba było przygotować ok.100 łóżek- nawet jakoś specjalnie mnie nie zdziwiło.
A dziś rano wszystko od początku, znowu kolejka, znowu tłok i czekanie. Ale myślę sobie- skoro to specjalnie dla nas podstawiony samolot, to już naprawdę musi być bez wpadek (w końcu ludzka cierpliwość też ma swoje granice).
Ale gdzie tam. Pół godziny przed odlotem poinformowano nas (tak, tak, tym razem szczęśliwie ktoś coś powiedział), że jest godzinne opóźnienie. W efekcie wystartowaliśmy prawie 2 godziny później, w Kopenhadze byłam o 13.20.
Na domiar złego na stacji koło mojego domu popsuła się winda, za to na stacji na której się przesiadałam, była tylko taka, która jeździła do góry (a ja potrzebowałam w dół!), więc byłam skazana na pomoc jakiegoś miłego pana, który zechciałby znieść po schodach 100 kg walizkę...
No, ale już jestem w domu, cała szczęśliwa, że się udało.
W Kopenhadze nic się nie zmieniło, tylko jakby zimniej?

Najbliższe dni poświęcam na pisanie pracy, więc raczej nie będzie żadnych "donosów".
Chyba, że znowu pojawią się niespodzianki...;).
No i mam nadzieję, że was nie zniechęciłam tą opowieścią i wszyscy przylecicie w zapowiedziane odwiedziny!Bo to w ogóle wszystko przez Ulę, która mi wczoraj życzyła, żebym najlepiej nigdzie nie leciała i została w Warszawie.
No, to wykrakała...
Ściskam,
j.