sobota, 15 grudnia 2007

świątecznie.

Chciałam tylko na wstępie spytać, co się tu dzieje. Zostawiłam na chwilę tę moją pisaninę i proszę- niespodzianka.
Pięknie;-).
Jeśli ktoś jeszcze ma ochotę zabawiać czytelników bloga pod moją nieobecność- serdecznie zapraszam. Jak widać hasło złamać może nawet H. Kier;).

Ale, do rzeczy- a miało być o świętach.
Przy tej okazji nie sposób nie wspomnieć o tutejszych zwyczajach, bo Duńczycy to jednak specyficzny naród.
Weźmy na przykład na warsztat choinkę. Czy nie wydaje Wam się lekką przesadą, żeby ubierać świąteczne drzewko w łańcuch z duńskich flag..?
W pierwszej chwili trochę się zdziwiłam (bo to tutaj bardzo powszechny zwyczaj), ale zaraz potem pomyślałam, że to całkiem zabawny i pozytywny wymiar patriotyzmu. Tak samo zresztą jak pakowanie prezentów urodzinowych w papier z duńskimi flagami. Inaczej wręcz podobno nie wypada.
Jeśli zaś chodzi o przysmaki świąteczne, póki co miałam tylko okazję skosztować Glögg- czyli po prostu wino grzane, które do naszego się nie umywa, głównie chyba dlatego, że jest paskudnie słodkie i ma zaledwie 4% alkoholu;) oraz æbleskiver, które wyglądem przypominają nasze pączki, smakiem natomiast nieprzyprawione zupełnie ciasto drożdżowe. Jednym słowem lipa.
Zresztą święta w Danii są przede wszystkim pretekstem do organizowania "Xmas parties", które od zwykłych imprez różnią się tylko nazwą.

Poza tym totalne szaleństwo zakupowe. Odkąd tu jestem nie widziałam jeszcze chyba takich tłumów na ulicach. A wydawać by się mogło, że sezon turystyczny w Danii dawno powinien był się skończyć. W każdym razie się nie skończył i nie dalej jak dziś utknęłam w korku przechadzając się po Stroget. Najdłuższa ulica handlowa w Europie kusi najwyraźniej cały rok. Ceny, niestety, nieco mniej.

W kwestii świąt pozostaje tylko jeszcze tylko jedno pytanie: jaką polską potrawę wigilijną można przygotować, mając do dyspozycji duńskie składniki i uwzględniając masowość produkcji...?;).

A na koniec mały off-topic: czym można otworzyć butelkę piwa, jeśli pod ręką nie ma akurat otwieracza?
Po wczorajszej imprezie stwierdzam, że pytanie, w przypadku Duńczyków, powinno raczej brzmieć: Czy istnieje coś, czym piwa otworzyć się nie da?;). Trzeba przyznać, że mają panowie fach w ręku: gazetą i rolką papieru toaletowego też można.
Bo w te opowieści, że okiem (?!) i zębami wolałabym nie wierzyć...;)

H. Kier czyli J23 nadaje

Ekhm.

Jako, że Joanna jest ciężko zapracowana a z bloga wieje nudą, postanowiłem wziąć sprawy w swoje zręczne ręce, włamać się postanowiłem, po sukcesie hakerskim - napisać post. Ciekawy, pożywny, prosto z Warszawy.

A chciałbym napisać, że w Warszawie też jest fajnie, bo można się poocierać.

Na przykład wczoraj otarłem się koło sklepu mojego bliskiego o niejakiego Ediego, znanego także jako Cegiełka vel Ten Drugi Nie Łobodziński Z Podróży Za Jeden Uśmiech. Tak tak. Szedł z kolegami i wszyscy razem wyglądali dokładnie tak, jak Edi wygląda w filmach - to tego stopnia, że zacząłem poprawiać fryzurę, ogarnąłem się i rozejrzałem (kolejność nieprzypadkowa), czy aby wkoło nie ma jakiejś kamery. Nie było, a ja nie zostałem gwiazdą filmową. Ale o Ediego się otarłem.

Jakiś czas temu z kolei piłem kawę z Leszkiem Kołakowskim. Chyba już o tym wspominałem - i nie bedzie to zaskoczeniem, ze kawę faktycznie z nim piłem, ale jakieś trzy stoliki dalej. W każdym razie - to było bardzo ciekawe doświadczenie, bo działo się to wszystko nie w kawiarni Literacka, ani w innym Czułym Barbarzyńcy, ale w takim bistro nowym naprzeciwko uniwerku - - i profesor wyglądał w tym bistro jak z innego świata. Miałem wrażenie, że nastąpiło jakieś pęknięcie czasoprzestrzeni. Maniery, spokój - a jednocześnie ciabatta i latte w jakiejś marnej szklance. Bardzo ciekawe otarcie.

A z tydzień temu otarłem się o ex-wielką politykę w osobie Jana Marii Rokity, nawet w drzwiach go przepuściłem, nawet widziałem z bliska jak kapelusz na głowę zakłada i zastanawia się na głos czy jechać autobusem czy taksówką. I jak papierosa zapala - bo tego media nie pokazują, że Janmarian Pali Papierosy Cienkie Cieniutkie. O.

A dziś - i to mnie skłoniło to przerwania owej ciszy blogowej - otarłem się o maszerującego w wojskowej kurtce, w wojskowych spodniach, z lekko potarganymi włosami - nikogo innego, jak samego Radosława Radka Sikorskiego. Tak tak. W centrum handlowym się o niego otarłem. A potem jak już mnie minął, to obejrzałem się czy aby ma obstawę - i nie miał, albo miał niewidoczną, może ta babcia o kulach za nim to był przebrany tajniak, tego nie wiem, w każdym razie - otarłem się o ministra, ho ho ho.

Niewiele natomiast brakowało, a otarłbym się wczoraj o Prezia, bo miał ponoć być w radio, ale się nie otarłem, bo jadłem obiad w stołówce, naleśniki z serem.

A sera, jak wiadomo - w Danii nie ma.

Dziękuję.
H. Kier

poniedziałek, 10 grudnia 2007

w oparach absurdu.

Jakiś czas temu znajomy dostał wypowiedzenie umowy o wynajem mieszkania (pokoju).
Oto do czego może prowadzić nadużywanie czosnku i zapraszanie do domu fińskich niewiast;-).

A już zupełnie poważnie - bez komentarza, bo nie wiem czy się śmiać czy płakać.
Poniżej dowód na to, że głupota ludzka jednak nie zna granic:
  1. It's understood from the house rules that the tenant is welcome to have as many guests in the room as he or she wishes, but it must be stated that the noise level must not be so that it is heard outside that part of apartment. The part of visitors X introduced, as for instance the two biggish finnish girls, who for some reason squezzed themselves into the small toilet to pee together, is not the type of guest I had in mind, when I hired the room to a foreign student and said that guests were welcome. I must remind X that he is responsible for the action of his guests, and damages might be drawn from the deposit.
  2. When seeing the kitchen before taking the room it was clearly stipulated, how much room was reserved for the tenant, and stressed was based on light or student cooking. It was also stressed that cooking of smelling food was not allowed as a daily routine. X said, that for the economics reasons he had to cook every day, but it was "just some rice or something". That X uses 5 cloves of garlic just to cook sth for himself is far beyond what I imagined, when I stipulated the rules. One clove of garlic once or twice a week is maximum, and should be not compensated for by other smelly items".

Inna sprawa, że spoglądając z takiej perspektywy na moje stare mieszkanie, wciąż utrzymuję, że miałam dużo szczęścia...;)

Ps. Formal dress code na imprezie fińskiej nie był absolutnie żadnym żartem. Akcenty kulturowe - od odśpiewania hymnu, przez przekąski, muzykę (nie black metal, o dziwo), po "gry i zabawy ruchowe" (z których 2 Wam zaprezentuję, bo są świetne) nadały jej niecodziennego charakteru. Jednym słowem cel osiągnięty- w końcu Dzień Niepodległości obchodzi się tylko raz w roku.
Z obserwacji bardziej uniwersalnych- imprezy tematyczne sprawdzają się rewelacyjnie i stanowią miłą odmianę od tych zwyczajnych, erazmusowych, których notabene ostatnimi czasy bez liku. Trudno się dziwić- w końcu dla niektórych to już koniec przygody.

A ja nawet nie jestem na półmetku.......!

wtorek, 4 grudnia 2007

survival.

Miało być o sposobach na podróżowanie komunikacją miejską bez biletu, ale że mi sąsiad od 2 godzin wierci nad głową, to w pierwszej kolejności chyba powinnam zacząć się zastanawiać, jak przetrwać w takich warunkach i nie zwariować..;-).Bo niewiele brakuje.

No, ale przechodząc do rzeczy: chyba już nie raz wspominałam, że bilety w CPH drogie jak diabli- bilet miesięczny to 300 DKK (ok. 15o zł). Poza tym, można ewentualnie zainwestować w tygodniowy- 200 DKK (szalona oferta) lub w tzw. klip kort, ale to już się kompletnie nie opłaca, bo 10 przejazdów kosztuje 120 DKK. Jednym słowem- dramat. A jednak jak się czasem wyjrzy przez okno, i leje jak z cebra, to chętnie by się zamieniło rower na pociąg vel autobus.
I kiedy wydawałoby się, że sytuacja jest już kompletnie beznadziejna ( a powyższe ceny mówią chyba same za siebie), to na ratunek przychodzi karta turystyczna CPH! Student potrafi..;).
W pierwotnym założeniu kosztuje 200 DKK i jest ważna przez 24 godziny- ale od czego jest czarny marker i zmywacz do paznokci??;).
Oczom własnym nie mogłam uwierzyć, jak na jednej z ostatnich imprez okazało się, że wszyscy, bez wyjątków korzystają z tego dobrodziejstwa (tylko ja jakaś niedoinformowana chodziłam..;)).
Kto by tam kupował bilet miesięczny, skoro karta może służyć co najmniej 3?
Niestety system nie jest doskonały, bo: a) raz w roku zmienia się kolor kart (już jestem poinformowana- obecne fioletowe ważne są do marca, w następnej kolejności mają zostać wprowadzone niebieskie, od kwietnia), b) po kilkunastokrotnym potraktowaniu owej karty zmywaczem do paznokci widać jednak pewne ślady użytkowania, i podróżowanie na niej może stać się ryzykowne. Nie zmienia to jednak faktu, że niektórym udaje się od września, więc wszystko wskazuje jednak na to, że system działa.
A jako, że to karta turystyczna, nie muszę chyba dodawać, że bonusem są między innymi bezpłatne wejścia do wszystkich muzeów i Tivoli (gdzie jednorazowe wejście to 80DKK)?;)
Chyba rozważę tę opcję;)

I tutaj miałam skończyć dzisiejszą notkę, ale życie nieustannie dostarcza kolejnych inspiracji, a najnowsza właściwie doskonale mieści się w kategorii "survival";-).
Wracam do domu, wchodzę do kuchni, a moja współlokatorka mówi:
(K): Joanna, we can save the money!Look what I've found!
(J): ????
I wiecie co mi pokazała?;)
Ziemniaki w słoiku, obrane i ugotowane, z Netto, za 5 DKK;). Mała rzecz, a cieszy;)
Nie wiem jednak co rozbawiło mnie bardziej - fakt sprzedawania produktu, który wydaje mi się co najmniej dziwny (jakby nie można sobie było samemu ziemniaków ugotować), czy chęć oszczędzania- przez Szwajcarkę, na ziemniakach;).
Pozdrawiam,
Walcząca o przetrwanie Joanna

sobota, 1 grudnia 2007

Ps.

Poza szarlotką furorę wśród towarzystwa międzynarodowego robią zupy;). Nie dalej jak wczoraj zachwycili się pomidorową i barszczem białym, Winiary instant;).Heh.

Nie wiem za to czy nie pomyśleli sobie, że jesteśmy jakimś totalnie zwariowanym narodem, po tym jak zaprezentowałyśmy im kilka wróżb andrzejkowych.
Zabawa była przednia!Najlepiej udało się chyba lanie wosku (mi wyszedł smok!-ogłaszam konkurs na najciekawszą interpretację) i oczywiście wróżba z butami- bo tradycji musiało stać się zadość, więc zaczęliśmy z najdalszego kąta mieszkania i przepędziłyśmy towarzystwo przez dwa piętra po dosyć wąskich schodach, co by but, w istocie znalazł się za progiem;)(nie, nie wyjdę za mąż pierwsza).Później impreza nieco wymknęła się spod kontroli, i opanowanie ponad 20 osobowego tłumu przerosło nasze możliwości, ale ważne, że polskiej tradycji choć trochę zasmakowali.Chyba im się podobało.



A w ogóle ostatnio święta narodowe w modzie. W czwartek wybieram się na kolację z okazji Finnish Independence Day- nie ma żartów: "The night will include some Finnish snacks, information on Finland, Finnish music (strach się bać) and livefeed via internet from the Finnish President's Reception. Dresscode is formal."
(A Ty Ula zamiast celebrować takie ważne święto jedziesz do św.Mikołaja?! To chyba jakieś nieporozumienie!;))

Dobra, kończę, bo znowu zajmuję się nie tym co trzeba;)
A trzeba pisać prace:( Ech.

piątek, 30 listopada 2007

przepis na sukces.

Wszystko zaczęło sie od tego, że muszę na niedzielę przygotować obiad dla 7 osób. Niby nic takiego, ale jednak trzeba zrobić wrażenie (przez żołądek do serca w końcu, nie?;)), a przy okazji nie zbankrutować.
Z góry należy wyeliminować wszelkie wariacje z makaronem, jako że to prawdopodobnie najczęściej spożywany przez studentów produkt. Zupy, choć bardzo polskie, też raczej odpadają, bo wtedy trzeba by było zrobić dwa dania, a to zdecydowanie za dużo pracy. No więc co?

Uderzyłam do brata, nauczonego doświadczeniem Erazmusa, i dostałam przepis, który podobno nigdy jeszcze nie zawiódł:
"Bierzesz ugotowany ryż, mieszasz z kukurydzą, papryką, pieczarkami, kawałkami kurczaka (mogą być podsmażone), (albo z mielonym mięsem indyczy/kurczaczym), pomidory - z puszki mogą być - - mieszasz to wszystko razem, przyprawiasz do oporu czym tam chcesz, zasypujesz duuuuuużą ilością sera, i zapiekasz".
I na tym skończyła się rozmowa o daniu głównym.

A potem przeszliśmy do deseru (dzięki któremu punktuję na wszystkich imprezach) , i to z kolei ja chciałam podzielić się rewelacyjnym przepisem na szarlotkę. I wiecie co?!

To była seria "stu pytań do..", a wydawać by się mogło, że przepis jest najprostszy na świecie:

M:a co z tą szarlotką?jaki to przepis?
J: no wiec, bierzesz jabłka i obierasz tyle, żeby wypełnić naczynie (czyli tortownicę zapewne) w którym chcesz ją zrobić, kroisz na kostki, nie specjalnie małe.
M:ok, to się da zrobić
J:hehe:)a potem bierzesz 150 g cukru 150 g masła i 300 g mąki
M:dobra zaczynają się schody, ale ok, dam radę
J:i wyrabiasz z tego ciasto, które ma konsystencję kruszonki
M:kupiłem sobie wagę ostatnio.stop!!!
J:co stop?!
M:co to znaczy konsystencja kruszonki?
J:no nie....;)ty nie wiesz co to jest kruszonka?????
M:wiem nie wiem, ale jak sie koncentruje na przepisie to nie wiem. lepiej powiedz mi jak krowie na miedzy:D
J:w sensie, ze to nie jest takie ciasto ciasto, tylko ci się to powinno zlepić w takie okruszki, którymi posypiesz te jabłka w tortownicy. musi być sypka konsystencja innymi słowy;)
M:taki granulat?
J:i koniec przepisu;) (tak mi się przynajmniej zdawało...;)) posypujesz jabłka i dajesz na 200 stopni na mniej więcej 30 min:).Pyyyycha.
M:ok,już kumam baze.
J: (taaak,granulat;)

Ale gdzie tam,pojawiły się wątpliwości:

M:hej, zaraz
J:no, co ci znowu nie pasuje?;)
M:a te jabłka jak wsypujesz do tortownicy, to nic pod spód nie dajesz?
J:nie
M:to nie szarlotka tylko jabłka z posypką...a nie przypalą się..?
J: ??! o w paszczę niedźwiadka;)
M:nie natłuszczasz tortownicy?
J:no oczywiście ze natłuszczam....myślałam,ze to oczywiste...;)
M:oczywista oczywistość...jasne, kaczyzm Cię zżarł do szczętu: dajesz przepis = mówisz od A do Z!
J:a potem czekasz chwilę i podajesz jeszcze ciepłą z lodami i polewą czekoladową:D.Aż bym zjadła:D
M:ale co, ta kruszonka wypełni przestrzeń między jabłkami?i z boku też?czy jakoś trzeba te jabłka specjalnie układać?
J: Aaaaaaaa!wypełni nie wypełni- nieistotne!A z jabłkami nie- nie trzeba nic robić;).A kruszonką- której jest dosyć sporo- po prostu posypać i się nie przejmowac;)
M: no ale jak nie wypełni - to się rozpadnie ciasto i kicha z wrażenia na chłopakach..
J: nieistotne- ważne jak smakuje;)
M:Bo jak mówisz "posypać" to ja widze taką strukture: blacha, tłuszcz jabłkajabłkajabłkajabłkajabłkajabłkajabłka i troszkę ciasta na wierzchu,ale ale..
J: (tego ciasta nie jest aż tak mało)
M:no dobrze...
J:wiec na wierzchu wychodzi całkiem pokaźna warstwa;)
M:a cynamon można dodać?
J:no jasne:)
M:a może by dać trochę tego ciasta na spód?i na boki?
J:myślałam o tym, ale sądzę , ze to się nie uda, bo jabłka puszczą sok, i się zrobi zakalec:)
zaufaj siostrze MARUDO:)
M:no dobra...
J: Jak mówię, że wychodzi świetnie, to znaczy, że wychodzi świetnie! Najprostszy przepis pod słońcem!
M:ja się tylko upewniam

Po chwili....(kiedy sądziłam, że pytania naprawdę się wyczerpały...;))

M:no dobra, a jakie jabłka dać?
J:Rany, zaraz w ucho dostaniesz;). Nie wiem jakie, ja kupuję w netto, takie za 18 DKK za paczkę;). I bladego pojęcia nie mam jakie jabłka, ale robiłam już z najróżniejszych i generalnie nie bardzo ma to znaczenie.
M: no widzisz,a ja tu nie kupię ani w netto, ani - o zgrozo za 18 dkk za paczkę
J:ech...no moze takie, co to się raczej będą rozpadać- tzn. nie za twarde, bo wtedy nic się z nimi nie zrobi.
M:dobra dobra, a potem będzie "bo złe jabłka dałeś". o, widzsz, to jest podpowiedź. no dobra, dalej!
J:dalej, to ja sobie idę, bo już mam cię dosyć!:)

(...)
M: a mozna jeść na zimno?
J: MOŻNA.ale można też przed podaniem wrzucić do mikrofalówki!I jest duuużo lepsza.
M:aj...nie mam mikrofalówki...no to klops. Nie zrobię szarlotki. Nie mam mikrofalówki.
J:to do pieca;)
M:A. No, spoko, to zrobię.

No ja mam nadzieję. Szkoda, żeby moje instrukcje poszły na marne;)
A czytelnikom bloga wyznaczam misję specjalną: powiedzieć czy smakowało...;)

wtorek, 27 listopada 2007

hit.

Pewien przemiły profesor na stronie internetowej służącej komunikacji między wykładowcami a studentami napisał:

"(...)I intend to continue to answer questions relating to the up-coming examinations during the remaining sessions of the course, but if you feel that sitting at home preparing synopses or papers will be better for you, I respect that. You can also mail to me questions you would like me to answer."

Ten kraj chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać...;)

czwartek, 22 listopada 2007

multi-culti.

Miałam napisać o Dniu Dziękczynienia, ale tak się nieprzyzwoicie objadłam na "mini" thanksgiving dinner przygotowanym przez Michelle, że ledwom żywa i chyba nie mam siły. Jednym słowem: mission completed, bo o to podobno chodzi- żeby się najeść za wszystkie czasy (a najlepiej, żeby jeszcze zostały "leftovers", bo inaczej to się nie liczy;)).
Zabrakło co prawda indyka, ale wersja wegetariańska sprawdziła się w stu procentach. Było pysznie, tylko o kilka kęsów za dużo.
Nie zabrakło za to akcentu polskiego, czyli szarlotki na ciepło, z lodami i polewą czekoladową- jak szaleć to szaleć, a co.

Ale to i tak nic, w porównaniu z tym, co planuje przygotować Danielle-Amerykanka z krwi i kości (bo Michelle to bym do końca nie identyfikowała z amerykańskim stylem życia), dla której święto dziękczynienia, to niemal najważniejsze święto w roku. Wieść gminna niesie, że zamówiła na niedzielę trzy pięciokilogramowe indyki, jak również sprowadziła ze Stanów składniki niezbędne do zrobienia tradycyjnych potraw ( między innymi dziewięciu rodzajów ciast). Nie uwierzę dopóki nie zobaczę, choć z drugiej strony wiem, że ta dziewczyna nie rzuca słów na wiatr...;).Uh.

A w ogóle, zmieniając na moment temat, zastanawiałam się czy aby nie porzucić swojej zacnej działalności blogowej, bo wróciłam na chwilę do Polski, i nie było co opowiadać;)!
Wszystko (no, prawie) wiecie, i zupełnie nie mam wrażenia, jakbym wracała z dalekiej podróży.
Może nie popadałabym w skrajności, jak moja szanowna przyjaciółka Ula, która zastanawiała się ostatnimi czasy, jak rozwalić World Wide Web, ale nie da się ukryć, że internet ujmuje nieco uroku tego rodzaju wyprawom.
Swoją drogą wizyta w Warszawie była fantastyczna. Niemcy i inni;), zakochali się w zupach i pierogach, więc chyba wiem, pod jakim hasłem odbędzie się następna impreza(mam tylko nadzieję, że nie chodziło o zupę rybną!;). Kraków, jako miasto, spodobał im się bardziej niż Warszawa, za to w kategorii "by night" wygraliśmy bezapelacyjnie!Heh.
Ja jeszcze wciąż dochodzę do siebie, chociaż obawiam się, że w perspektywie nadchodzących tygodni nie będzie to w ogóle możliwe.
Erazmus, ech;).

wtorek, 13 listopada 2007

awaria.

Około 18 przyjechały na naszą ulicę 4 samochody straży pożarnej na sygnale i przez kolejne kilkadziesiąt minut było niezłe zamieszanie, ale nie żebym wiedziała co się stało. Katia widząc wszystko z okna wpadła tylko do mojego pokoju i powiedziała: "I don't hope that they are evacuating us" (erazmus english, a jak!).Nie ewakuowali.
Wyłączyli tylko prąd na 2 godziny, przez co straciłam darmowy bilet na koncert Cocorosie, bo moja szanowna współlokatorka źle się czuła (który to bohater literacki cierpiał na globus histericus?!- tak mi się jakoś skojarzyło;))i chciała mi go oddać , ale po tym jak zostałyśmy odcięte od świata (czytaj: internetu) stwierdziła, że jednak pójdzie "because there is nothing else to do".Co za pech.

A w ogóle, skoro przewinął się wątek erazmus english, to żeby tradycji stało się zadość, dorzucę 2 słowa na temat "danish cuisine": dziś w kantynie pojawiły się- oprócz wspomnianej wcześniej fasolki z surową cebulą- kalafior oraz brokuły, również z surową cebulą. W ogóle w całym barze sałatkowym nie było dziś ani jednej sałatki bez cebuli. Powinni chyba sprzedawać gumę do żucia w pakiecie.
Poza tym zimno jak diabli. Po tym jak musiałam odśnieżać (!!!) rower, chyba przerzucę się na komunikację miejską, chociaż wcale mi się ten pomysł nie podoba, bo nie dość, że drogo, to wcale nie szybciej. Ino cieplej.(Już widzę ten komentarz Mariusza, że nie kupił przez cały pobyt żadnego biletu miesięcznego;)).Trudna decyzja przede mną.

A na ulicach oczywiście święta.Co prawda uroczysta iluminacja wszelkich dekoracji (a z tego co widzę chyba będzie gęsto) dopiero 15.11, ale śpiewające"aniołki" widziałam już ponad tydzień temu, a choinki na wystawach sklepowych to standard.
Że nie wspomnę o imprezie(niemal chyba narodowej), która odbyła się 2 tygodnie temu, z okazji pojawienia się na rynku "Xmas Beer";).

I cóż- tyle na dziś.Bardzo to miłe uczucie móc napisać, że resztę (d)opowiem wkrótce:)
Do zobaczenia!
Stęskniona Joanna;)

czwartek, 8 listopada 2007

Sprawa dla reportera.

Wszystko zaczęło się od tego, że podpisałam pierwszą umowę o pracę- teoretycznie od października jestem asystentką prof. J.R.Tyran'a w Laboratory for Experimental Economics tutejszego uniwersytetu. W praktyce byłam tam raz przez 4 godziny, i przez owe 4 godziny z mikrofonem w dłoni czytałam instrukcję według której eksperyment powinien przebiegać.
Ale to nieistotne.
Istotne jest to, że wraz z podpisaniem umowy pojawił się problem posiadania "tax card", bo w przeciwnym wypadku zabierają- barbarzyńcy- 60% (!!!!!!) pensji.
Więc rzecz jasna pojechałabym gdzie tylko by mi kazali, żeby ową kartę otrzymać. No i pojechałam- w poniedziałek.
Okazało się jednak, że bez umowy karty nie otrzymam- choć oczywiście na uniwersytecie powiedziano mi, że bez karty umowy podpisać nie mogę.
No, dobrze się zaczęło.
Wróciłam na Uniwersytet, o dziwo- umowę podpisać mogłam, i we wtorek ponownie zawitałam do tax office.
Wszystko było na dobrej drodze, dopóki pani nie spytała mnie o "work permit". Więc ja jej na to: Jakie "work permit"?!?!?! Dodam, że będąc w urzędzie w poniedziałek dopytałam o wszystkie niezbędne dokumenty i nikt słowem nie wspomniał o żadnym work permit. Poza tym wraz z otrzymaniem pozwolenia na pobyt otrzymałam list, w którym czarno na białym napisane jest, że:
"You have the right to work in Denmark, however if you are citizien of (i tu wymieniona m.in. Polska) this right will cease if you stop studying in Denmark. In that event you must apply to the Danish Immigration Service."
Ale pani się uparła, że muszę mieć stempelek w paszporcie, i że jest "exteremly sorry", że nikt mi wcześniej nie powiedział. Upewniłam się jeszcze, że zrozumiała, że ja tu studiuję i czy aby na pewno nie mam jednak racji twierdząc, że mogę pracować do 15 godzin, ale pani stwierdziła, że nie i odesłała mnie od "Imigration Service", które oczywiście znajduje się na drugim końcu miasta.
Nie miałam szans zdążyć wczoraj, więc wstałam dziś rano i pojechałam zamknąć sprawę.
Wchodzę, a przede mną kolejka 40 osób, świetnie. Nauczona doświadczeniem pomyślałam, że podejdę do informacji i zapytam czy aby na pewno potrzebuję stempelek, i czy na pewno muszę czekać w tej upiornej kolejce.
Okazało się, że muszę.
Czekałam ponad półtorej godziny.
Podchodzę do okienka, opisuję swój przypadek, a Pani mi mówi- I'm sorry, but it's not the right place to get it.
Myślałam, że zwariuję. Ale zachowałam zimną krew i pokazuję palcem przemiłego pana z informacji który powiedział, że mam czekać.
Sprawa się wyjaśniła, okazało się, że takie przypadki nie zdarzają się często (co już wzbudziło moje podejrzenia), i że to jednak tu. Wyłożyłam wszystkie dokumenty od nowa, po 15 minutowej konsultacji Pani wreszcie dowiedziała się jak wygląda procedura i już miałam dostać stempelek, ale postanowiłam zapytać, czemu wprowadzają ludzi w błąd wysyłając list, którego fragment zacytowałam powyżej.
Pani zdębiała.
I po raz kolejny straciła orientację w temacie. Zwołała chyba w sumie 4 osoby, i przez dobre 20 minut wpatrywali się w ów paragraf.
I zgadnijcie jaka była konkluzja.Zgadnijcie.
You don't need any stamp as a work permit...!!!! Nic nie potrzebuję!!!Nic!Żadnego "work permit", żadnego stempelka!Aaaa!
Pani przeprosiła, twierdząc, że przepisy są "sooo complicated".

Rano jadę do tax office,podejście trzecie.
Jeśli mi nie przejdzie, to jutro im tam kapcie pospadają, jak słowo daję.
Trzymajcie kciuki.
Z pozdrowieniami,
Joanna, w bojowym nastroju;)
Ps.Dla równowagi dobra wiadomość- od poniedziałku wznawiam lekcje duńskiego!!:) Hurra!

wtorek, 6 listopada 2007

Ps.


Chciałam tylko pokazać wieloryba.....;)

poniedziałek, 5 listopada 2007

24 hour party people

czyli będzie o Cabin Trip, co zresztą zaanonsował mój brat w komentarzach, wywołując mnie jednocześnie do tablicy.
Wczoraj z różnych względów nie za bardzo byłam w stanie cokolwiek napisać, ale już nadrabiam zaległości, bo jest o czym opowiadać.

Cabin Trip to wieloletnia tradycja uniwersytecka.Mentorzy z poszczególnych wydziałów organizują dla studentów tychże wydziałów weekendowe wyjazdy integracyjne. Wydarzenie to wymieniane jest w kategorii "a must", czyli nie można przegapić. Nie przegapiłam.

Już w autokarze stało się jasne, że ów weekend upłynie w atmosferze szkolnego wyjazdu na "zieloną szkołę", bo w czasie drogi do miejscowości położonej "in the middle of nowhere" -( bardzo zresztą uroczej, nad samym morzem- szczegółów niestety brak, bo co ciekawe, nie do końca jesteśmy świadomi, gdzie nas wywieziono: fakty podane w mailu, nie za bardzo zgadzają się z rzeczywistością;)) byliśmy zabawiani grami w stylu "Quick dating game".
Potem już było tylko lepiej.

Wspólne gotowanie(które dawało zaskakująco dobre rezultaty) , spanie w pokojach 30-sto osobowych, lodowata woda w łazience, różnego rodzaju "gry i zabawy ruchowe" (choć tych na szczęście nie było za wiele, bo nauczeni doświadczeniem mentorzy doszli do wniosku, że sami się wystarczająco dobrze integrujemy) i oczywiście imprezy, choć jakby się zastanowić, to właściwie cały wyjazd był jedną wielką imprezą, co zgodne jest zresztą z duńską "way of partying all week-end long";). Działo się, oj działo- grupa studentów niemieckich utrzymuje na przykład, że ok. 6 nad ranem w sobotę widzieli wieloryba.W chwili zdarzenia zawartość alkoholu we krwi przekraczała z pewnością wszelkie dopuszczalne normy, a zdjęcia niestety nie są wystarczającym materiałem dowodowym;).

I rzecz jasna nie obyło się bez chrztu.
Próbowaliście kiedyś wypić butelkę piwa na czas, obrócić się wokół siebie 10 razy i wrócić do celu?To chyba było najtrudniejsze zadanie, bo wyciągania lukrecji z miski pełnej mąki, po uprzednim wyciągnięciu jabłka z miski z wodą( bez użycia rąk)udało mi się na szczęście uniknąć dzięki soczewkom przywiezionym przez Mariusza oraz dzięki 3 wolontariuszom, którzy nieświadomi co ich czeka, zgłosili się do jego wykonania;-).
Ta konkurencja zmieni chyba jednak mój stosunek do języka francuskiego (którego- jak może niektórzy nie wiedzą-nie lubię), bo przekleństwa wyrzucane jedno po drugim przez studentkę z Paryża brzmiały wyjątkowo świetnie;).

Na koniec wspomnę jeszcze imprezie zatytułowanej "Great Ages in History". Mam nadzieję, że nikt nie ma wątpliwości jakie lata reprezentowałam (co ciekawe sukienki nie znalazłam w second handzie, ale w h&m, za 30 DKK;)). Zabawa była przednia, ale to chyba dosyć oczywiste:)




I cóż- wszystko co dobre szybko się kończy, a najbliższa przyszłość nie zapowiada się raczej ekscytująco. Po nadmiernej ilości "wakacji" wypadałoby wreszcie zabrać się do pracy, bo egzaminy zbliżają się wielkimi krokami.
Chociaż jakby to podsumował jeden z moich byłych współlokatorów: "It's not what Erasmus is about";), więc podejrzewam, że skończę jak Ula: w noc poprzedzającą "deadline" będę "myśleć", a z rana przelewać na papier;).

środa, 31 października 2007

zaległości mieszkaniowe.



Tak to mniej więcej wygląda:)

wtorek, 30 października 2007

erazmus english& danish cuisine, I

To jest chyba dobry moment, żeby rozpocząć nową serię wątków, bo zarówno "erazmus english" jak i "danish cuisine" (choć prawdopodobnie "cuisine" to za duże słowo) chyba nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.

Może najpierw o jedzeniu, bo Ula pytała mnie dlaczego mi nie smakuje to, serwowane w kantynie uniwersyteckiej. I jakoś nie mogłam sobie nic konkretnego przypomnieć, bo oczywiście za często nie zaglądam zrażona kolejnymi wizytami.
Ale dziś poszłam.
I myślałam, że się przewrócę. Naprawdę nie wiem, skąd oni mają tak "kreatywne" pomysły, ale żeby nie było, że zmyślam, to przedstawię Wam dzisiejsze menu sałatkowe:
kapusta czerwona z mandarynkami (??!), pieczarki w occie ze szczypiorkiem, buraki (pokrojone w dosyć duże kostki) z sałatą i jajkiem (bez żadnego sosu- myślę, że można się nieźle zapchać), kalafior z papryką w majonezie (coraz lepiej), no i mój faworyt- fasolka szparagowa z cebulą (surową).
Skończyło się na kanapce. Z pomidorem, sałatą, serem żółtym i- uwaga- cukinią i kabaczkiem. Nie może być normalnie, chociaż akurat kanapki są chyba z tego wszystkiego najlepsze.

A erazmus english na pewno wszyscy znają, ale ostatnio wyostrzył mi się zmysł obserwacyjny, i mam wrażenie, że moja współlokatorka bije w tej dziedzinie wszelkie rekordy. Oczywiście dogadujemy się bez najmniejszego problemu, więc może mały słownik dla gości, co by ani przez chwilę nie poczuli się zagubieni:

1. I will send you a texture- Napiszę Ci smsa (to chyba moje ulubione).
2. Where is the measurement- Gdzie jest miarka?
3.I don't hoping- Mam nadzieję, że nie.

Ciąg dalszy nastąpi:)

PS.W poprzednim poście nie wspomniałam, że nie mam (nie miałam) w nowym mieszkaniu łóżka. Ikea chyba nigdy nie przestanie mnie prześladować- wczoraj spędziłyśmy tam z Katią pół dnia. Najpierw niewiele brakowało, a kupiłabym łóżko bez nóg (najwyraźniej nie jestem najlepsza w "komponowaniu" mebli), potem czekałyśmy do północy na dostawę (i musiałyśmy wnieść na 3 piętro tony zakupów, co by nie płacić 400 DKK za tę usługę), a na koniec składałyśmy szafę do 1 w nocy, robiąc przy tym nie mało hałasu. Myślę, że nasi sąsiedzi już nas pokochali;).

niedziela, 28 października 2007

big brother!

Czyli się przeprowadziłam. I mieszkam teraz ok(n)o w ok(n)o z kilkudziesięcioma mieszkańcami sąsiadującego bloku. A że duńskim zwyczajem większość z nich nie ma w oknie nawet kawałka szmatki, to widać prawie wszystko. Póki co straszne nudy, ale kto wie, może trafi się jakaś filmowa scena, byle tylko nie z Hitchcocka.

Zmieniło się tyle, że mam znacznie więcej przestrzeni życiowej, nowoczesną i dobrze wyposażoną kuchnię , łazienkę trochę przymałą (a śmiałam się z tych co biorą prysznic siedząc na sedesie- teraz właściwie niewiele brakuje), ale za to czystą, i dużą szafę na ubrania, więc mój słynny wieszak z IKEI będzie teraz służył komuś innemu, choć może z sentymentu powinnam go zabrać ze sobą;).

I jest świetny strych, dwupoziomowy.Niżej typowo- każdy ma swój "schowek". Wyżej jeszcze nie wchodziłam, ale drabina stoi.I kusi.

Oczywiście nie można mieć wszystkiego, więc w całym mieszkaniu ( 65-cio metrowym, co jest w tym przypadku dosyć istotną informacją) są- uwaga- tylko dwa malutkie kaloryfery- po jednym w każdym pokoju. Dobrze, że mam ten mniejszy.
Wiem, że zima w Danii to pewnie taka nasza chłodniejsza jesień, ale naprawdę nie rozumiem tej całej polityki grzewczej. Chociaż z drugiej strony Duńczycy hartują się od dziecka (przy wietrze wiejącym 100 km/h biegające bez czapek i szalików maluchy nikogo nie dziwią), więc pewnie im wszystko jedno. Mi chyba nie.

A mieszkam z Katią (ze Szwajcarii)- nie z sześcioma osobami jak wcześniej. Jak wiadomo wszystko ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne, więc chwilowo jakoś tak pusto.No ale za to nikt nie hałasuje po nocach i nie brudzi w tempie błyskawicznym wszystkich szklanek i talerzy. Coś za coś.
Uprzedzając pytania- zdjęcia będą, w późniejszym terminie:). Obecnie wciąż jeszcze oswajam przestrzeń, więc uwiecznię na fotografii stadium końcowe.
Adios amigos!:)

środa, 24 października 2007

epizody helsińskie.

Nie macie już dosyć tej mojej pisaniny?
No obiecuję, to już ostatni post o Finlandii, ale parę rzeczy muszę Wam jeszcze opowiedzieć.
Zdjęcia też będą.

Zacznę może od tego, że wszyscy-z mamą Uli włącznie-twierdzą, że Helsinki to nic szczególnego, i że "dwa dni to o półtora za dużo" (by Teresa Skórzewska;)).
Ja się zupełnie nie zgadzam- może to nie najpiękniejsze miasto na świecie, ale naprawdę jest co pozwiedzać, jest gdzie pochodzić, a jak ktoś się na przykład interesuje designem to już w ogóle można wsiąknąć.

W Helsinkach rzucają się w oczy przede wszystkim kościoły- ogromne. Poza tym świetne są muzea, no ale jak się jedzie do jakiegoś miasta na 2 dni i jest to niedziela i poniedziałek, to niestety nie ma zbyt wiele czasu, żeby je pozwiedzać .
I jest też wyspa/twierdza- Suomelinna- która Uli podobała się najbardziej- "bo tak cicho i spokojnie, jak w Lappeenrancie" (ja Wam mówię, ona nam kiedyś na te Mazury wyjedzie).
Najlepsza była "monumental gate", która miała być niby symbolem wyspy.
No ja nie wiem, mogli chyba znaleźć jakieś inne określenie?;)


Aha, no i a propos tego, że jest gdzie pochodzić- kupiłyśmy z Ulą przewodnik "Helsinki on foot"- bardzo fajny i praktyczny , z 7-mioma- jeśli dobrze pamiętam- różnymi trasami "tematycznymi". I któregoś wieczoru postanowiłyśmy przejść się szlakiem "Design District"- zwykle prowadziła Ula, ale tym razem ster przejęłam ja.
Żeby oddać komizm sytuacji muszę dodać, że każda mapa miała pozaznaczane numerki, które były przypisane do konkretnych obiektów, i o każdym z tych obiektów była krótka notka.
W pewnym momencie dochodzimy do drzewa, które wyglądało mniej więcej tak:


otwieram przewodnik i czytam:
"In the park (a park akurat tam był), one of the trees is the Tree of Independence, planted to commemorate Finland's independence. The tree was donated to the Finnish Parliament by Consul General Rudolf Ray in 1930's."

Ula: Ale przecież to jest kurde zwykłe drzewo!
Ja: No wiem, widzę. Dziwne, bo nawet żadnej tabliczki nie ma. No ale popatrz! Numer 20?! 20.Tak tu napisali.Więc to nie jest zwykłe drzewo, a Drzewo Niepodległości!

Wyjmuję aparat, bo skoro to takie ważne drzewo, to głupio zdjęcia nie zrobić, nie? Zdjęcia zrobione, biorę mapę ponownie w swoje ręce, chcę nas poprowadzić dalej, ale patrzę, że mi się coś nie zgadza.
Owszem, drzewo stało, tam gdzie powinno, z tym, że mapę miałam otwartą nie na tej stronie co trzeba:). A że dziwnym zbiegiem okoliczności właściwe Tree of Independence miało ten sam numer, co triangular park, w rogu którego stało zwykłe drzewo liściaste, to już inna sprawa.
Ula zastanawiała się tylko w co jeszcze mi podczas tej wycieczki uwierzyła, a ja nie za wiele miałam na swoją obronę;). Jednym słowem przewodnik ze mnie pierwsza klasa, więc jakbyście kiedyś chcieli coś pozwiedzać- dajcie znać:).

No i to by było na tyle kochani, na koniec jeszcze parę zdjęć:

i przestroga:Będąc w Finlandii nigdy nie kupujcie takiego jogurtu, bo jak to słusznie ujęła Ula: ani przełknąć, ani pogryźć;). Okropna konsystencja;).

Do usłyszenia:)!

wybory,czyli złote myśli Urszuli S.

Pojechałyśmy do ambasady, za 2,20 Euro (co za poświęcenie), zagłosowałyśmy w nieco bardziej uroczystej niż zwykle oprawie, wyszłyśmy- i na gorąco oczywiście dzielimy się ze sobą wrażeniami.
Że bez sensu takie wybory jak się o większości kandydatów nic nie wie i że właściwie zawsze głosuje się na pierwszą osobę z listy- bo ta jest najbardziej znana.
Do senatu jest zwykle lepiej-tym razem znałyśmy wszystkie nazwiska.
Wymieniamy nasze uwagi, komentujemy decyzje, i ja- wypytując o kolejne typy rzucam przypadkowo jedno nazwisko.

Ja: Smoktunowicz?
Ula : Nie,no co ty!!! Na niego nie głosowałam. Czytałam na Pudelku, że na dzieci nie płaci.

Nie ma to jak dobry argument.

Dodam na koniec, że wyprawa na wybory kosztowała nas w sumie 4,40;). Miałyśmy wrócić korzystając z tego samego biletu(ważny przez godzinę), ale spotkałyśmy na przystanku jakiegoś chłopaka z Polski, jakoś się zagadaliśmy i zapomnieliśmy wszyscy, że to nie Polska, i żeby autobus się zatrzymał, trzeba pomachać.
No nie pomachaliśmy.
A następny autobus za 40 minut.

Potem chciałyśmy z Ulą znaleźć jakiś miły pub, ale w niedzielę wieczorem to nie takie proste znaleźć jakikolwiek pub, a miły to już w ogóle.
Podążając za wskazówkami z przewodnika udałyśmy się w stronę Kallio (tak, tak to tam gdzie mieszkałyśmy), która została zareklamowana tak:
"If you are not interested in more trendy downtown nightclubs/bars, or are on a budget, you might want to head over to Kallio district that has heaps of bars with relatively cheap beer and an offbeat atmosphere. Popular places include Stellar pub, Roskapankki, Kola and Tauko but there are lots more to choose from - walking along Helsinginkatu or Vaasankatu will get you past many of them. The sometimes "decadent" bar culture here might not be everyone's cup of tea, though."

No więc pomyślałyśmy- w sam raz dla nas. Ale szybko się okazało, że nieco inaczej rozumiemy słowo "decadent"i "offbeat atmosphere". Tak mrocznych i właściwie mało przyjemnych miejsc to ja dawno nie widziałam. Łyse głowy, skóry- naprawdę zrobiło się nieciekawie.
W końcu znalazłyśmy pub, któremu do decadent było daleko, i przez resztę wieczoru delektowałyśmy się fińskim piwem Koff, za 4 € (a jak mi Ula mówiła, że drogo, to nie wierzyłam, że może być gorzej niż tu- a może. W sklepie piwa tańszego niż 2€ się nie znajdzie, w Kopenhadze mamy przynajmniej Pilsner Harboe za 2,75 DKK. Niedobre bo niedobre, ale jest;)).


couchsurfing.com

Idea jest prosta: w serwisie couchsurfing.com rejestrują się żądne przygód osoby i tym oto sposobem powstała już całkiem spora społeczność internetowa, dzięki której- metodą "handlu wymiennego" -można mieć nocleg za darmo. Na całym świecie.
I niekoniecznie trzeba zaraz oferować kanapę w swoim domu- wystarczy na przykład kawa, albo po prostu spacer, z osobą która zawita do Waszego miasta, a wcześniej się z Wami skontaktuje i będzie chciała spotkać.

A że z Ulą na obczyźnie za dużo pieniędzy nie mamy, to oczywiście postanowiłam poszukać nam jakiejś darmowej kanapy, a jak;).
I jak to stwierdziła Ula- mam chyba niezłe szczęście do ludzi: udało mi się w Gdyni, udało mi się we Wrocławiu, no i bez wątpienia- udało nam się w Helsinkach!
Nie mogę niestety zamieścić zdjęć (podejrzewam, że to może być niezgodne z jakimś regulaminem), ale mieszkałyśmy w bardzo fajnym mieszkaniu, w jednej z lepszych dzielnic(Kallio), u Arho, studenta PhD.
W jednym pokoju, wszyscy razem.

Przywitał nas na dworcu, i stwierdziłyśmy, że już jest dobrze- wyobraźcie sobie: jeansy, trampki, skórzana kurtka, kręcone włosy, okulary takie trochę kujonkowate,w starym stylu, duże, i- uwaga- torebka z materiału(lniana?), taka z krótkimi uszami (co się jej nie da na ramię założyć), mała, czarna (no babska po prostu). Z kotem.
Zakręcona persona.

Ale naprawdę nie mogłyśmy trafić lepiej- bardziej otwartą i jak to mawiają Anglicy- easy going- osobę trudno sobie wyobrazić, więc oczywiście było super, chociaż nie wiem co on sobie o nas pomyślał, bo w niedzielę wieczorem miałyśmy w pubie tylko jeden temat- wybory (o tym jeszcze napiszę:D).
Za to w poniedziałek poszliśmy razem na koncert do klubu Liberte, i mit o tym, że Finowie słuchają ponurej, ciężkiej muzyki, został obalony, bo trafiliśmy na koncert młodych i naprawdę miłych dla ucha, zupełnie niemetalowych zespołów. Panom polecam zwłaszcza Goldsmith, bo wokalistkę mają śliczną;). Drugi zespół muzycznie chyba nawet ciekawszy, bo oprócz standardowego składu- sekcja dęta w postaci puzonu i saksofonu, a także dwie wokalistki.I podobno teksty niezłe-niestety nie zrozumiałam;).

A o samych Helsinakch jeszcze opowiem (epizody helsińskie są chyba jeszcze lepsze niż lappeenranckie), ale teraz będzie notka o wyborach, w której dowiecie się między innymi dlaczego nie można głosować na Roberta Smoktunowicza;)

wtorek, 23 października 2007

epizody lappeenranckie;)

1.
Stoimy w kolejce do klubu przed imprezą "upside down". W pewnym momencie zorientowałam się, że nie mam przy sobie żadnych dokumentów, a w Finlandii kontrola wieku jest dosyć rygorystyczna.
Do domu daleko, autobusy nie jeżdżą, roweru brak.
No to cóż, nie miałam specjalnie nic do stracenia i wzięłam dowód Uli(a dodać należy, że Ula stała jakieś dwie osoby przede mną ze swoją legitymacją studencką;). Przywdziałam Einsteinowskie okulary, które z pewnością fantastycznie komponowały się z hitlerowskim wąsikiem i w przeprowadzonej rozmowie byłam pewna siebie, jak nigdy:
Doorman (przyglądając się bacznie to zdjęciu, to mi): Hmmmm, I don't think it's your ID.
Ja: Why?!! Of course it's me! I've just changed a little bit since I've made this photo.
Doorman: Little bit?! ( I dalej patrzy z niedowierzaniem)
Ja: Yeees, it's all because I am dressed up so weird!That's the same person, you have to belive!:)

Doorman się jeszcze chwilę poprzyglądał, spojrzał na zdjęcie, na mnie,co najzabawniejsze- na Ulę, która była w zasięgu jego wzroku, i skomentował: Well, it's really hard.For me it's not the same.(Nie?!)

Musiałam go jeszcze trochę poprzekonywać, ale na imprezę oczywiście weszłam.

2. ( W trakcie pisania tego posta rozmawiam z Ulą na gadu-gadu).
Ja: Pracuję nad epizodem z lasu, ale coś mnie chyba wena opuściła.
Ula: Nie, no kurde, wiewióry muszą być, chyba aż Ci przypomnę jak to było.
Ja: Hm?Dawaj.
Ula: Najpierw szlysmy długo, długo prze las:), a potem nagle wyłoniła sie fińska wioska
na to stwierdziłaś(a może ja),że trzeba zrobić zdjęcie.I co dalej??Aha,i robisz to zdjęcie, a na środku zdjęcia Fin, stary,z taczkami:D. I jak juz zrobilas zdjęcie, to on cos zaczyna po finsku nawijać(wersja ocenzurowana, Ula ujęła to nieco inaczej;)) (...), no a dalej to już chyba pamiętasz.
Ja: Nie pamiętam, musisz mi przypomnieć. Dobrze Ci idzie.
Ula: No kurde, wiewiórkę Ci pokazał- nie pamiętasz?!!Ale wcześniej to ja próbowałam się po fińsku wysłowić.
*****
Ale po tym jak się Pan dowiedział, że my po fińsku to jednak nie mówimy, dalej bardzo chciał nam coś powiedzieć (Ula ma teorię, że myślał, że robimy mu zdjęcie, i chciał zasugerować, że nie warto, co właściwie w kontekście późniejszych wydarzeń ma sporo sensu).Na szczęście poza mową werbalną zaczął używać też niewerbalnej i w istocie- pokazał nam wiewiórki.
Musicie uwierzyć na słowo, że mówił o tym w taki sposób, jakby to były najważniejsze wiewiórki na świecie;)
3.
Parafrazując Mariuszowe "Orzeł jeździ na rowerze", mogłabym napisać "Joanna jeździ na rowerze. Chińskim".A nie muszę chyba mówić, że Chińskie koleżanki Uli mają góra 1,40 m w kapeluszu. No i wyobraźcie sobie- ja na tym rowerze, dziecięcym. Mało się nie zabiłam, ale dojechałam;).
W sumie i tak wybrałam bezpieczniejszą opcję, bo w pierwszej wersji miałyśmy pożyczyć rower od innego chińskiego chłopca. Już miałam klucze w ręku, ale na szczęście chłopię w ostatniej chwili sobie przypomniało, że "there is no breaks";-).Heh.

4.
Wydawać by się mogło, że pytanie o to, gdzie jest poczta, skierowane na ulicy do młodych dziewczyn, nie ma szans sprowokować dziwnej/zabawnej sytuacji, a jednak;).
Zgadnijcie jaka była reakcja?;)
Zaczęły prawie uciekać(a tego dnia Ula naprawdę nie wyglądała jak Einstein;)), no i oczywiście nie odezwały się ani słowem.
Czy ja już wspominałam, że Finowie są dziwni?;-)

różności, part II;)

Niestety tym razem piszę do Was już z Kopenhagi:(
Brak dostępu do internetu uniemożliwił mi nadawanie na bieżąco, i trochę się tego wszystkiego uzbierało, ale spróbuję Wam opowiedzieć, a działo się,oj,działo:)!

A zacznę może od tego na czym ostatnio skończyłam, czyli o tym jak kolorowo jest w Lappeenrancie, i nie mam tu na myśli malowniczego krajobrazu...;)
Otóż nasza Ula mieszka z dwoma Chinkami- LiLi i Hebe (lub jak mówi Ula: Hippi:))- miłe dziewczyny, tylko trudno się czasem z nimi dogadać, bo "chinese english" brzmi niekiedy dosyć skomplikowanie (chociaż "finis englis"też niczego sobie).

Ale można się za to nauczyć przy nich gotować, bo gotują nieustannie (ryż z makaronem i ziemniakami), no i generalnie mają jakąś manię chomikowania. Zjadłyśmy im kiedyś pół chleba, ale można to tylko rozpatrywać w kategoriach dobrego uczynku, bo była to jedna spośród sześciu połówek znajdujących się w lodówce.
Kiedyś były też mocno przerażone jak Ula chciała ugotować ryż nie myjąc go uprzednio;-). I komu jak komu, ale dziewczynom nie można się było w tej kwestii przeciwstawić, więc ryż został umyty. Dwukrotnie.

A już tak zupełnie serio: ciekawe to doświadczenie obcować z osobami z kompletnie innej kultury, bo to jednak totalnie odmienna mentalność, zwyczaje, zupełnie inne wychowanie.
No i LiLi na przykład nie lubi "kissing", za to lubi "swimming and skiing", z mężem nie będzie spała w jednym pokoju, nie pije alkoholu, a jeśli już to po jednym kieliszku sake jest podobno kompletnie pijana. Ula próbowała sprowadzić je na złą drogę (a jak;)), ale tym razem chyba się nie udało. Przynajmniej na razie.

Poza Chinkami jest jeszcze Jussi-anioł i jego żona z Japonii (wybaczcie, ale wszystkie imiona mi się poplątały). Chyba staną się moją ulubioną parą, bo porozumiewają się między sobą po chińsku (tak, tak, Jussi- Fin nauczył się jakimś cudem tego języka i jest w stanie swobodnie się w nim dogadać). Jussi- poza Ulą- opiekuje się jeszcze dwiema osobami z Japonii, i wszyscy razem wzięci tworzą-jak to się mówi- jedno towarzystwo (a drugie znacie z "upside down" party).
I w sobotę zostałyśmy zaproszone na "Japaneese Party"- było pysznie, zresztą zobaczcie sami:


Oczywiście dla równowagi nie mogło zabraknąć fińskiej muzyki, więc jak kogoś zachęca taki obrazek:
to proponuję przeszukać youtube pod kątem zespołu VERSNWARMU i TERASBETONI (z dwoma kropkami nad "A"). Oni naprawdę są dziwni, i naprawdę słuchają takiej muzyki. Chociaż podobno głównie właśnie w małych miasteczkach.
No i na koniec jeszcze kilka ślicznych widoków z Lappenranty, bo potem przenosimy się do Helsinek!:)



piątek, 19 października 2007

roznosci.

Chyba wspomnialam, ze Ula zaplanowala program lesno- saunowy, i w istocie- wczoraj przeszlysmy chyba ze 20 kilometrow.Oczywiscie w lesie i nad jeziorem, a jak.
Nog nie czuje;-).

Gdybym przyjechala latem, mozna by w nim poplywac (a musicie wiedziec, ze to nie jest byle jezioro, a 4 pod wzgledem wielkosci w Europie!), a gdybym przyjechala zima mozna by przyodziac biegowki. Jesienia pozostaja dluuugie spacery. I czuje sie jak na jakiejs wycieczce w gorach -tylko gor brakuje;-).

Przyznam szczerze, ze inaczej wyobrazalam sobie Finlandie, chyba bardziej- ze tak powiem- zachodnio i nowoczesnie.
Ale sami Finowie podobno obrazaja sie, jesli mowi sie o ich kraju "kraj skandynawski". Zwiazki z kultura rosyjska pozostaja jednak bardzo duze, i to widac. Sklepy, niektore restauracje (nie tylko wystroj, ale i jedzenie)- wypisz, wymaluj zza wschodniej granicy.

Poza tym nie lubia obnosic sie ze swoim bogactwem, ani generalnie- wyrozniac sie sposrod innych Finow- do tego stopnia, ze nie uzywaja na przyklad okreslenia "elita intelektualna", ani w ogole zadna elita. Po prostu troche madrzejsi od reszty ludzie.
Nie lubia tez rozmawiac o pieniadzach- Uli profesor nie wie podobno ile zarabia jego zona.
I generalnie sa troche dziwni...;-).
Typowy Fin ma dlugie wlosy, brode, troche wiecej ciala niz potrzeba, ubiera sie na czarno i slucha metalu. Ciekawie.
Ale zdarzaja sie wyjatki- i takim wyjatkiem jest Uli mentor-Jussi- aniol, a nie czlowiek.
Takze Ula jest w dobrych rekach.I ja z nia teraz tez;-).
Dzis wybieramy sie na japonska kolacje, bo ow mentor ma zone Japonke, z ktora nota bene porozumiewa sie po chinsku.
I wieczorem obowiazkowo sauna.
Opowiem Wam jeszcze z kim sie nasza Ula tutaj zadaje i czego mozna sie nauczyc ( i dowiedziec) mieszkajac z dwoma Chinkami. A teraz koncze, bo idziemy pozwiedzac miasto:-) (pozwiedzac i miasto to duze slowa;-)).

czwartek, 18 października 2007

bez komentarza...






bo chyba nie trzeba...;-)

środa, 17 października 2007

W Finlandii znaki drogowe sa zolte....;)

Pewnie dlatego, zeby je bylo widac zima. W zaspach snieznych.
Ale ten snieg to przereklamowana sprawa- wcale nie pada, i wcale nie jest zimno. Wrecz przeciwnie, Finlandia przywitala mnie piekna i sloneczna pogoda- Ula mowi, ze mam szczescie;-).

Podroz zajela mi prawie caly dzien- samolot leci niewiele ponad godzine, ale to dopiero poczatek. Kolejny etap to 4 godzinna przeprawa autobusem. A wlasciwie dwoma lub trzema.
I jadac tym autobusem przez owe 4 godziny caly czas podziwialam krajobraz przez okno i czekalam az sie zmieni.
Ale sie nie zmienil:tylko jeziora i lasy. I od czasu do czasu jakas finska wioska. Zwykle malutka.

A Lappeenranta jest urocza, taka mazurska. Tylko troche na koncu swiata;-).
Poki co widzialam niewiele, ale mamy za soba 40 minutowy spacer na uczelnie (bo Ula wlasnie jest na zajeciach z finskiego, a ja walcze w bibliotece z tutejsza klawiatura(stad brak polskich znakow)!). I droga oczywiscie prowadzi przez las. I nad jeziorem. Bajka.

Na popoludnie planujemy dla odmiany spacer po miescie, a wieczorem impreza upside down (czyli panowie przebieraja sie za panie, i na odwrot)- obiecuje, ze zamieszcze zdjecia (ale niestety po powrocie, bo Ula naprawde nie ma internetu w pokoju, a tu w bibliotece w ogole nie mam sie jak podpiac).
Poza tym jest cudownie, bo:
1. Jest Ula (szkoda, ze nie ma Natalii!!), i naprawde cudownia ja zobaczyc po prawie 3 miesiacach.
2. Jest cieplo w mieszkaniu (a nie, ze mi sztywnieja palce, jak pisze na komputerze)
3. Nie musze gotowac! Bo w kantynie uniwersyteckiej mozna zjesc pyszny obiad za 2€!

Jednym slowem wymarzone wakacje!

sobota, 13 października 2007

Słonecznie, 5°C!

Korzystając-po raz kolejny- z wyjątkowo pięknej pogody (i co z tego, że 5°C), pędzę zaraz na pchli targ, bo to jedna z ostatnich okazji, żeby poszperać w starociach- a znaleźć tam można dosłownie wszystko. Rzecz jasna, moje zainteresowania zorientowane są na dział ubrania i dodatki, ale widziałam też świetne meble, z którymi tylko nie wiem jak bym wróciła do Warszawy;-) (bo po 20 h podróży samochodem i promem rodzice kategorycznie odmówili jakiejkolwiek współpracy na przyszłość;)).
Szkoda, że sezon się kończy, bo niestety w second- handach- przynajmniej w tych, które do tej pory odwiedziłam- można co prawda znaleźć perełki, zwykle jakieś designerskie egzemplarze, ale niestety po raz kolejny- nie na studencką kieszeń.

A wczoraj odkryłam jeden z pierwszych "undergroundowych" klubów w Kopenhadze, z cyklu- jeśli nie wiesz gdzie jest, raczej nie masz szans go znaleźć. I przy okazji oczywiście kilka młodych duńskich i szwedzkich zespołów- bardzo miłe dla ucha, choć odkrycie to prawdopodobnie za duże słowo (Our Broken Garden, Peter Broderic, Frederique Tiger oraz Taxi Taxi!). Najciekawszy chyba z tego wszystkiego był chilloutowy duet Taxi Taxi! ze Sztokholmu, bo to dwie młodziutkie siostry bliźniaczki (zdaje się, że mają 17 lat), które dopiero co nagrały swoją pierwszą EP-kę. Myślę, że mają potencjał, fajne głosy, sprawnie posługują się kilkoma instrumentami,i pytanie tylko jak i czy się to rozwinie (i tu widzę uśmiech Pabla..;)).

Ale do czego zmierzam- a no do tego, że brakuje mi tu wciąż takich "moich miejsc", imprez innych niż międzynarodowe, w skrócie- alternatywy dla Studenterehuset- z całym szacunkiem, ale ile można;-).
A wiadomo, że- gdzie by się nie było- w pierwszej kolejności trafi się pewnie na kluby w stylu warszawskich Hybryd, Stodoły czy Parku (zwłaszcza jak się ciągle jest w środowisku międzynarodowym, czytaj tak samo nie mającym pojęcia co się dzieje w mieście), a dopiero potem zacznie odkrywać Jadłodajnię, Melanż czy choćby Tygmont. Rzecz jasna najfajniej byłoby dopaść jakiegoś tubylca, ale już chyba wspominałam, że to nie takie proste.
W każdym razie, mam nadzieję, że wszystko jeszcze przede mną.

Tymczasem przygotowuję się do wyjazdu do krainy śniegiem i lodem pokrytej. W Lappeenrancie(akcent na pierwsza sylabe, jak zawsze w finskim, dlugie rrrrrr i prawnie niesłyszalne "n", jak poinstruowała mnie Ula), są tylko 2 kluby, więc nie będzie specjalnie czego odkrywać;).
Ula zaplanowała program "leśno- saunowy", także w sam raz na wakacje.
A potem 2 dni w Helsinkach, czyli pierwsze przygody z Couchsurfingiem i obowiązkowo- wybory. Szczegóły wkrótce- będę pisać na bieżąco, mimo że to przecież Panna Joanna w Kopenhadze;)!

sobota, 6 października 2007

piknikowanie!

Pamiętam jeden z kopenhaskich maili Mariusza, w którym to rozpisywał się- najkrócej rzecz ujmując- o deptaniu trawy;). Że w Polsce można co najwyżej dostać za to mandat, a tu w Kopenhadze, to jest zupełnie normalne, że chadza się skrótami i że można swobodnie usiąść w parku na środku pięknego, zadbanego trawnika, i nikt złego słowa nie powie.Bo przecież wszystko jest dla ludzi.
I faktycznie- parki w Kopenhadze to fantastyczna sprawa.
Jest ich tutaj co najmniej kilka (a przypomnę, że Kopenhaga jest jakieś 7 razy mniejsza niż Warszawa), są ogromne i oczywiście bardzo zadbane.
Duńczycy uwielbiają urządzać pikniki i spędzać czas na świeżym powietrzu (co da się szczególnie zaobserwować w weekendy). Podobno- jeśli tylko pogoda dopisuje- urządzają w parkach różnego rodzaju uroczystości- od urodzin po piknik na cześć przyjaciółki wychodzącej za mąż;-) (to z przewodnika;)).
Bo będąc w środku miasta można totalnie oderwać się od rzeczywistości i muszę powiedzieć, że chyba nie ma lepszego sposobu na wypoczynek.
Wystarczy koc,jakieś drobne przekąski, piłka i oczywiście doborowe towarzystwo i miłe popołudnie zapewnione:-).A że pogoda była dziś przepiękna to spędziliśmy w parku kilka godzin- czysta przyjemność.
Poniżej zamieszczam zdjęcie, które dedykuję Mariuszowi;)















A uzupełniając jeszcze "wieści z frontu" powiem, że demonstracja- zgodnie z planem- odbyła się w środę i zgromadziła około 200 osób. Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem, bo organizacja była perfekcyjna- plakaty, ulotki, transparenty.
Zresztą zobaczcie sami:




Prawdopodobnie nie wywoła to bezpośrednich skutków, bo okazało się w międzyczasie, że sytuacja jest bardziej skomplikowana niż by się mogło wydawać.
W telegraficznym skrócie- nikt tak naprawdę nie chce szkoły zamykać, ale dyrektor dopuścił się defraudacji dosyć dużej sumy pieniędzy, więc zdaje się, że niebawem stanie przed sądem (a przestępstwa finansowe w Danii traktowane są gorzej niż zabójstwa,taka ciekawostka). W związku z tym szkoła nie może dalej funkcjonować, bo nie dość, że ma dług w wysokości ok. 4 mln DKK, to dyrektor jest właścicielem praw autorskich unikalnego systemu nauczania KISS.
Nauczyciele oczywiście próbują coś niezależnie zorganizować, bo w tej chwili sytuacja wygląda tak, że 40 osób straciło pracę, 700 studentów- szkołę, a w innych placówkach nie ma dla nas miejsc.
Innymi słowy, trzymajcie kciuki dalej, cdn.!

poniedziałek, 1 października 2007

kiss.dk

KISS, czyli Kobenhavns Intensive SprogSkole, była do niedawna szkołą, w której miałam zamiar uczyć ( i nauczyć się) duńskiego.Była, bo w zeszłym tygodniu została zamknięta- z dnia na dzień.
I o ile na początku sytuacja wydawała się zupełnie niedorzeczna (bo jak można zamknąć najlepszą szkołę w Kopenhadze??!), tak dziś pojawiły się informacje o tym, że dyrektor szkoły nie był dobry ani z matematyki, ani z ekonomii i zrobił chyba jakiś niezły przekręt finansowy, doprowadzając szkołę do bankructwa (podobno kwota jaką jest winien komunie to ok. 4,5 mln koron).
Nie zmienia to jednak faktu, że szkoda byłoby przekreślić cały dorobek metodologiczny szkoły, która wypracowała swój dosyć nietypowy sposób nauki duńskiego.I mimo że jestem tam dopiero od 4 tygodni (swoją drogą niezłego mam pecha, KISS funkcjonował nieprzerwanie od 35 lat, przyjechałam i go zamknęli;)) mogę powiedzieć, że ten system działa.
W związku z tym studenci postanowili powalczyć. I to jest muszę przyznać imponujące.
Bo pewnie jakby w Warszawie zamknięto Archibalda czy nie wiem, Metodystów, to nikt by palcem nie kiwnął.
A tu od piątku ruszyła lawina pomysłów i zdaje się, że akcja ma być podjęta na szeroką skalę- strony internetowe, petycje, zaangażowanie mediów, organizacja spotkania, podczas której ma dojść do konfrontacji przedstawicieli Komuny odpowiedzialnych za podjęcie takiej decyzji i studentów, no i demonstracja.W środę o 11.
Oczywiście się wybieram i zabiorę aparat;) Trzymajcie kciuki, a ja będę od czasu do czasu donosić o wydarzeniach na froncie!

And the Golden Swan goes to.....!;)

Po małym offtopicu, wracamy do Kopenhagi, i do festiwalu. I zgodnie z obietnicą- filmowej relacji ciąg dalszy.
Niewątpliwie szkoda, że to już koniec. I nie tylko ze względu na moje zamiłowanie do kina, ale i na fakt, że nie ma nic lepszego na tę paskudną pogodę jak zaszyć się na kilka godzin w sali kinowej i zapomnieć, że na dworze szaro i smutno, bo z tym ostatnio coraz gorzej.Coraz bardziej szaro i coraz bardziej smutno. Że zimno to nie wspomnę.Z tego wszystkiego aż kupiłam czapkę, co- zważywszy na fakt, że ostatni raz miałam czapkę na głowie jeszcze za czasów kiedy rodzice pilnowali, żebym jej z głowy nie zdejmowała-jest dowodem na to, że sytuacja jest kryzysowa.

Niestety obowiązki natury wszelakiej nie pozwoliły mi na obejrzenie zbyt wielu pozycji, ale statystycznie miałam więcej szczęścia niż powiedzmy we Wrocławiu, i o dziwo- trafiałam w większości na dobre filmy. Inna sprawa, że trudno porównać repertuar obydwu festiwali- formułą zbliżony jest on raczej do WFF niż do ENH.

Z refleksji najbardziej ogólnych- festiwal umocnił moją niezachwianą wiarę w kino skandynawskie. Mogę polecić zarówno norweskie "The Art of Negative Thinking", w którym reżyser w nieco szokujący sposób rozprawia się z mitem pozytywnego myślenia, jak i szwedzkie "To love someone"- świetnie zagrany dramat, o dosyć nietypowym trójkącie (ona między psychopatycznym, byłym mężem, który po terapii stał się "nowym człowiekiem", i kochającym i troskliwym partnerem).
Poza tym jeszcze kilka tytułów,które moim zdaniem warto mieć na uwadze:wspomniany już wcześniej, przepiękny wizualnie i emocjonalnie "The Band's Visit"(nagroda specjalna i nagroda publiczności), który jest debiutem izraelskiego reżysera Erana Korilina,szkocki "Hallam Foe", który poza intrygującą fabułą ma też bardzo miłą dla ucha ścieżkę dzwiękową, a także niemiecki dramat psychologiczny "Counterparts" oraz "The Diving Bell and Butterfly" :oparty na prawdziwej historii naczelnego dyrektora "Elle", który na skutek wylewu krwi do mózgu zostaje całkowicie sparaliżowany i może komunikować się ze światem mrugając powieką i posługując się specjalnym alfabetem.

Z ciekawostek: główną nagrodę zdobył film produkcji islandzkiej "Children".Węszę tu jednak pewien podstęp, bo film wyświetlano w wersji oryginalnej z duńskimi napisami,a z tego co mi wiadomo nie wszyscy członkowie jury znają język duński;-).
After party raczej skromne ( i tu moją uwagę zwróciły na przykład dosyć mało wystawne stroje pań), żeby nie powiedzieć nudnawe.
No i największe rozczarowanie- brak biletów na najnowszy film z udziałem Jude'a Law, Sleuth!Dwa dni przeżywałam, że nie udało mi się tego zobaczyć;).
Celebrities też raczej zabrakło- z twarzy bardziej znanych pojawił się na przykład Mathieu Amalric, który notebene nie wiem czemu dostał główną nagrodę za rolę w filmie Heartbeat Detector.

Ale,ale!Ja się rozpisuję o festiwalu, a tu się ważniejsze rzeczy dzieją, bo oto z dnia na dzień zamknięto moją szkołę językową!
O formach obywatelskiego oporu doniosę jednak jutro, bo już strasznie późna pora, a budzik bezlitośnie dzwoni o 8.30!
Do usłyszenia:)!

poniedziałek, 24 września 2007

off topic.

Ula: I co?Kupiłaś już ten bilet?
Ja: Niee, system strasznie wolno działa.
Tu Ula wdzięcznie zmienia temat, a o to zajęciach, a to o pracy, którą właśnie pisze.
Po chwili pytanie powraca:
Ula: Iiiiii?
Ja: Kupiłam!Od wtorku do wtorku!
Ula: Super!Muszę zacząć planować, żebyś się nie zanudziła. Teraz Ci mogę powiedzieć, że strasznie tu nudno.
Ja: Coś tak czułam, że szykujesz dla mnie jakąś niespodziankę.
Ula: A czego tu sie spodziewać?Kilka drzew i jedno jezioro i tyle.
(...)Pewnie jak przyjedziesz (w październiku) to już nawet liści nie będzie.

Kochana przyjaciółka...;)

filmowo.

Tak jak wspominałam, koniec września w Kopenhadze upływa pod znakiem festiwalu filmowego.
Co za przewrotność losu- akurat pogoda dopisuje jak nigdy, a ja zamiast zażywać ostatnich kąpieli słonecznych, przesiaduję godzinami w kinie.
Ale okazja szybko się pewnie nie powtórzy (choć to nie jedyny festiwal tutaj),a bilety do kina drogie paskudnie (i zniżek dla studentów- nie wiedzieć czemu- brak!), także zamierzam ją maksymalnie wykorzystać.
Jak do tej pory udało mi się zobaczyć zaledwie kilka filmów (bo jednak trochę pańszczyzny muszę odrobić), z czego polecić mogłabym ewentualnie dwa- taki to już urok festiwali, że nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Ale że to nie serwis filmowy, tylko relacja z Kopenhagi (prawie na żywo;)), to może raczej garść spostrzeżeń socjologicznych;-)- bo takie imprezy to dobra okazja do obserwacji wszelakich.

Po pierwsze, życie tutaj jest naprawdę spokojne, żeby nie powiedzieć: powolne. Zero pośpiechu, zero stresu. Nie wiem z czego to wynika, ale można się tu kompletnie zatracić w błogim lenistwie.
I na festiwalu również na swój sposób leniwie: seanse w dni powszednie zaczynają się o 16, w weekendy o 14. Bo po co się zrywać na 10?(jak we Wrocławiu?;)).
Pewnie przyszłabym tylko ja, zaprawiona w bojach weteranka festiwalowa.
Przyznam, że byłam szczerze rozczarowana takim ułożeniem programu, ale właściwie nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło- można dłużej pospać:).

Poza tym wszystko tu jest dla ludzi, i już wyjaśniam co mam na myśli: jeśli seans ma się rozpocząć o 16.15, a o 16.20 wciąż jest długa kolejka do kasy to jest tylko jedno wyjście: seans trzeba opóźnić, i poczekać cierpliwie na wszystkich tych, którzy mają ochotę film obejrzeć. I w ogóle nie ma żadnego problemu.(Prostota i funkcjonalność rozwiązań przekładają się zresztą na większość dziedzin życia.)

Co ciekawe znaczną część publiczności stanowią ludzie w wieku ok.60- 65 lat, czyli zupełnie odwrotnie niż powiedzmy we Wrocławiu.
Podobnie zresztą rozkładają się proporcje w grupie wolontariuszy- owszem studentów jest dużo (i wreszcie mam szansę spotkać duńczyków!!), ale nie brakuje również przemiłych starszych pań i panów, którzy spokojnie mogliby być naszymi dziadkami, a co najmniej rodzicami.
Aktywność jest zresztą chyba narodową cechą Duńczyków- podobno przeprowadzono na ten temat badania i okazało się, że statystyczny Duńczyk należy do 7 różnego rodzaju stowarzyszeń, które "organizują" mu życie. I zapewniam Was, że umówienie się z moją mentorką na kawę graniczy niemal z cudem.

A na koniec trochę ponarzekam i odczaruję ten wyidealizowany obraz- bo sprzedają w kinach "festiwalowych" popcorn!
To akurat nie wzbudza mojej aprobaty, bo nie dalej jak wczoraj miałam "przyjemność" siedzieć osaczona dwoma kubłami popcornu w rozmiarze XXL i było to dosyć traumatyczne przeżycie.Od tego momentu obrałam nową taktykę- zajmuję miejsca jako ostatnia, żeby uniknąć podobnej sytuacji, ale chrupania niestety wyciszyć się nie da;)

I cóż- jutro kolejne filmy przede mną, mam nadzieję, że w końcu coś mnie zachwyci(strasznie się robię wybredna).
Tymczasem znikam na trochę dłużej niż zwykle, ale obiecuję podsumowanie stricte filmowe tuż po zakończeniu festiwalu.
Vi ses!:)

wtorek, 18 września 2007

Orzeł odlatuje

Tak tak, wszystko co dobre, szybko się kończy, kończy się też mój pobyt w Kopenhadze. I kończy się moja gościnna woltyżerka werbalna na blogu Asi. Mam jeszcze jednak chwilę - jeszcze stoję przy mikrofonie, niech mnie który przegoni.

Pierwsza refleksja jest taka - że czas mija. Niezbyt oryginalna. Ale jednak odczuwalna: miasto jest to samo, dobrze znane miejsca albo wcale (jak Stroget) albo prawie wcale się nie pozmieniały (jak Huset). A jednak nie jestem już studentem, który tu żyje i bawi się (i uczy, nie zapominajmy o tym ważnym elemencie dnia codziennego). (Swoją drogą, coś podejrzanie dużo się tu wszyscy uczą. Myślę, że jak zamykają się w tych swoich pokojach to rzucają skrypty w kąt i grają w Dead Or Alive. Albo czytają nowego Harry'ego Pottera). A że czas mija - nie uświadczyłem tu już moich znajomych, powyjeżdżali dawno. Ech. Nie wchadza się dwa razy do tej samej rzeki. Ani do tej samej Kopenhagi.

A druga refleksja jest taka, że gonimy Europę i że chodź ceny dalej nie są przyjazne (i jest to eufemizm przez duże Ł), to jednak kurs korony do złotówki jest znacznie korzystniejszy, a dwa - jednak te ceny nasze trochę się zbliżyły do zachodnich, przez co szok nie jest wielki. A na przykład takie ciastko z kawą w Husecie (o, Mekko moich kopenhaskich wojaży, latarnio na odludziu drożyzny, gościńcu wśród cen zaporowych!) - - 6 zeta. Bardzo przyjemna kawa i bardzo smaczne ciastko. Marchewkowe. Słowem - da się przeżyć.

Refleksja trzecia jest taka - że musicie koniecznie skorzystać z okazji i przylecieć do Asi. Bo:
1) lot trwa 1 godzinę! Dwa razy krócej niż do Białegostoku! Nieco tylko dłużej od przejażdżki z Młocin na Kabaty! Przypomnę tylko, że ja tłukłem się tu pociągiem, promem i furmanką - co zajmowało mi cały boży dzień. Warto!
2) cena norwegianem jest absolutnie przyjazna, tak przyjazna, że z odpowiednim wyprzedzeniem można tu przyjechać za cenę przeciętnych spodni i skarpetek. Czyż nie warto oddać ostatniej koszuli za wizytę u Asi, a co dopiero spodni i skarpetek?
3) Kopenhaga jest naprawdę super, a w towarzystwie Dżoany - to prawdziwe cudo! Tym bardziej, że niedługo Dżoana będzie miała super metę - i warto się na tej mecie stawić!


I to by było na tyle. Czas się zwijać, bo jeszcze ostatnia kawa czeka, ostatni deszcz (swoją drogą - pogodę trafiłem super, padało tylko trochę! Na przykład teraz, na wyjazd, ale co tam), ostatni przejazd rowerem (czy się uda? Czy łańcuch nie spadnie? Czy kot nie wkręci się w szprychy?), ostatni spacer po Stroget - - i odlatuję tam gdzie rzucają kotletami o ziemię i strzelają z kapiszonów. Polsko, przybywam!

Kłaniam się nisko,
kończę gościnne tournee,
rachunek wystawię w koronach,
wsiadam na rower i odjeżdżam w kierunku wschodzącego słońca.

Mariusz, The Orzeł

poniedziałek, 17 września 2007

Polish dinner czyli o musztardzie i kulinarnej petardzie

Masz wenę, pyta Asia - a ja jej na to, że zawsze mam wenę i dowodem tego niech będzie ten wpis, chyba niestety już ostatni. Ale za to jaki: krwisty i soczysty!

Zacznę od przedstawienia osób dramatu, bo tego tu chyba jeszcze nie było. A zatem: z kim Asia mieszka, kim się otacza, kiedy nie ma przy niej nas, najwspanialszych przyjaciół na świecie?

Zacznę od Panów (bo Panie mają pierwszeństwo - w otrzymywaniu informacji też).

Gunnar - hm. Jak wrócę to pokażę Wam czym charakteryzuje się ta przesympatyczna ciapa z sianem na głowie (dziewczęta ponoć namawiały go na nową fryzurę, ale namówić się nie dał). Jest strasznie pocieszny, przypomina sąsiada z Sąsiadów (jak wiał wiatr taki, że nie dało się jechać rowerem, Gunnar z pewnym takim flegmatycznym zapałem rozwieszał pranie na takiej chybotliwej rozkładanej suszarce. Dał się przekonać, że może jednak warto rozwiesić to pranie w domu. Bo rozwieszał je w ogrodzie). Generalnie - najbardziej powolny, flegmatyczny, tumiwisizmowy, typ w komunie. Taki - Kłapouchy wśród znajomych. Tylko ogona mu brakuje. Kraj - Austria.

Andreas - no, drogie Panie - przystojniejszy od Gunnara. Ma tatuaż w kształcie słoneczka na plecach. I coś ma na piersi wytatuowane. Uuuuuu... Właśnie się dowiedziałem ze to imię dziewczyny. Asia próbuje ratować sytuacje mówiąc, ze może to taki symbol, ze jak ma wytatuowane Eva, to znaczy moze ze w ogóle lubi wszystkie córki Ewy, w przeciwieństwie do synów Adama (ale nie Łażewskiego). Mnie to nie przekonuje. W każdym razie - Niemiec. Taki wypisz wymaluj. Jak grupa ustali jakąś trasę, a potem w trakcie jazdy okaże się, że warto skręcić wcześniej - Andreas pojedzie wcześniej ustaloną i sprawdzoną przez siebie trasą. Ale - muzyki słucha fajnej, to mu trzeba oddać. I generalnie - jest miły.

Simone - Włoch, co słucha heavy metalu!? A jednak. Informatyk. Uwaga, uwaga - z bardzo dobrym angielskim. Żadne tam "green, green,I pink up the phone and say yellow?". No i ma plusa, bo zna polskie zespoły - Vader i Behemoth. Ale włosy ma krótkie, jak na metalowca przystało. I jest blondynem, jak na syna miasta Piza przystało. Spoko.

Lion - czytaj Leon, mój idol. Zdecydowanie najfajniejszy gość w całej komunie. Choć Niemiec. Jest fantastyczny, ma kapitalne, jowialne poczucie humoru, ciągle by tylko jadł, pił piwo, spał - i generalnie niczym się nie przejmował. No i uwielbia Kubę Błaszczykowskiego, mówi ze to świetny piłkarz - i za to ma plusa. A jak tańczy - to szczęka opada: połączenie Witka Pietrzaka, Adama i - Czarka. Wszystkich złączcie a będziecie mieli taneczny styl Liona. Mój idol. Sybaryta. Hedonista. Luzak. Czy byłby dobrym zięciem?

A teraz panie:

Michelle - od niej zacznę, bo już słyszę te dopytywania, zaczepki. Otóż Michelle jest w istocie tak ładna jak na zdjęciach. A nawet jeszcze ładniejsza, mówi Asia. A ja mówię - niekoniecznie. Ale za to na każdym zdjęciu wygląda super. Nie można zrobić jej złego zdjęcia, bez kitu. Natomiast powiem szczerze, ze nie jest tak miła jak ładna, tak kontaktowa jak zgrabna i tak towarzyska jak urocza. Jest fajna - ale bez rewelacji, muszę Was rozczarować, o Panowie. Choć, może wrecz przeciwnie - bardzo Was ucieszę, bo nie będę tu dla niej zostawał!

Katia - o, to najlepsza koleżanka Asi i wiem czemu. Jest super. Nic dodać nic ująć. Szwajcarka, która trzyma ten bajzel w garści, panowie przed nią zmykają sprzątać łazienkę i zmywać naczynia, i bardzo dobrze, bo inaczej byłaby tu sodoma i gomora. A jest całkiem spoko, jak na 7 osób i jedna kuchnie i jedna łazienkę. Wiwat Katia. Złoty medal za całokształt. No i ma najfajniejszy rower, a jeździłem na wszystkich. (Z wyjątkiem Gunnara, który zawsze miał dużo planów, ale jakimś dziwnym trafem zawsze zostawał w domu w dresach i kapciach).

Plus Goście:

Danielle - bardzo sympatyczna i towarzyska Amerykanka, mistrzyni (ponoć) chocolate chip cookies i ciasta truskawkowego (tak tak tak!), nie odmawia piwa i innych trunków , nie bywa zmęczona, mówi po włosku. Generalnie - super kompan do zabawy i pożycia w Kopenhadze. Co rekomenduję siostrze na przyszłe miesiące.

I jeszcze pare osób się tu przewijało - ale już mi się nie chce o nich pisać. Generalna uwaga: jest ok. Asia tu nie zginie. Ale trzeba ją od czasu do czasu odwiedzać, bo inaczej - zniemczeje. Na imprezie odsetek Niemców stanowił ok. 60-70%.


Koniec cz. 1!

A w części 2 - obiad.

Tradycja obiadów narodowościowych na stypendiach kwitnie w najlepsze. Oczywiście najłatwiej mają Włosi, bo pastą żywi się cały świat, a ugotować gar makaronu to żadna filozofia. A Polak - Polak ma problem. Tym bardziej, że rzuciwszy hasło o obiedzie polskim orientuje się, że ma do wykarmienia 10-11 wygłodniałych gąb. Tym bardziej, że słowo się rzekło w sobotę, a kobyłka stanęła u płotu w niedzielę - a niedziela to dzień wolny od pracy i sklepy nie pracują, z wyjątkiem tych nielicznych, które pracują i są przez to poważnie droższe od normalnych. Westchnęliśmy jednak głęboko i po pobycie w Glyptotece (gdzie przyjąłem imię Haruki Otosinawa i napstrykałem byłem 1000 fotek) udaliśmy się do Dogn Netto, zwanego z racji wystroju Niebieskim Netto. I jak spojrzeliśmy na ceny mięsa to miny nam zrzedły bardzo. Bardzo. Gulasz okazał się być potrawą niewykonalną. Kotlety schabowe takoż. Jedynie ziemniaki były w naszym zasięgu. Więc sięgnęliśmy po nie, oraz po naszą tajną broń, mityczne V1 polskiej kuchni, kałasznikowa wśród potraw znad Wisły - innymi słowy - - zawekowane gołąbki mamy Asi, co to je na własnych plecach taszczyłem tu, do miasta syrenki. Łza się w oku zakręciła, chlipnęło się na myśl o wydaniu gołąbków barbarzyńcom nieznającym kaszanki ni bigosu, ale wyjścia nie było. Bankructwo albo gołąbki. Wybraliśmy gołąbki. I - żeby jednak nie iść na łatwiznę i powalczyć o podniebienia zagraniczne - - postawiliśmy na nieśmiertelne placki ziemniaczane (wersja deserowa - z cukrem) i na nieśmiertelny biały barszczyk (zakwas robiliśmy z chleba, dzień wcześniej, udał się znakomicie, po czym obudziliśmy się i skorzystaliśmy z torebek knorra miksując żurek z białym barszczem).

Generalnie - obiad udał się znakomicie, wsparty wódką dębową (swoją drogą bardzo zacna!). Co prawda do zupy musielśmy dodać musztardy, bo coś nie nam samym nie smakowała, placki były wyliczone ledwo ledwo, gołąbki zaliczyły wtopę w postaci jednego niedowekowanego słoika, który musieliśmy ku zboleniu naszych serc wywalić, przez co dla piszącego te słowa dania drugiego nie starczyło - - ale było super. Zrobiliśmy wykład na temat polskiej kultury i historii, pouczyliśmy dzikusów kilku polskich słów etc. Udało się, wybrnęliśmy obronną ręką - która na deser zrobiła (tj. Asi ręka) pyszny budń waniliowy.

Kuchnio polska - masz w nas walecznych reprezentantów!

Dobranoc!

Hej Hej, tu CPEjdż

Półmetek minął, czas na kolejnego posta, bo ani się obejrzę, a już mnie tu nie będzie. A zatem - kolejny występ gościnny czas zacząć.

Orzeł jeździ na rowerze

Generalnie w Cph żyć bez roweru się nie da. Bo albo się płaci horendalne sumy za bilety miesięczne (jak na polskie warunki, bien sur) albo sie nie wychodzi z domu. Zreszta, nawet pomijajac kwestie finasowe - po prostu rowerem jest znacznie, I mean, ZNACZNIE szybciej niż autobusem. Przećwiczyłem to kiedyś, teraz też się sprawdza. No więc, żeby jakoś tu sobie działać - musimy pożyczać rowery. I pożyczamy. Od Simone pożyczyliśmy - wróciłem na flaku. (Ok, uprzedzał, że coś jest nie tak z kołem, miał rację. Co nie zmienia faktu, że przez pół dnia jeździło się na tym rowerze ok, a potem nagle zaczęło powietrze uchodzić w tempie uchodźcy - i już się nie dało nic z tym zrobić. Niby nie na sza wina, ale...). Ale potem - potem wsiadłem na rower Asi, pewnego wieczora, celem uzupełnienia finansów (byliśmy na imprezie i zabrakło gotówki na napój złocisty, z pianką) (nie w Husecie, nie nie nie), no więc wsiadłem na rower, dziarsko zmierzam w kierunku bakomatu - no i nagle czuję dziwny brak oporu w pedałach... i nagle nie mogę jechać... i nagle widzę, że coś nie gra z rowerem... i nagle - w tym samym momencie widzę, że spadł łańcuch... i że się urwał koszyk (jejku: na wszystkich wybojach świata jeździł ten rower i nic. Łańcuch spadł - i koszyk z przejęcia się urwał, odlutowało się jakieś takie gówienko co trzymało koszyk ten przy kierownicy i nic się nie dało z tym zrobić, hwogh). I nagle widzę, że nie mogę tego łańcucha założyć, bo przykrywa go szczelnie osłona (taka, żeby się eleganckie suknie pań duńskich nie kalały smarem i brudem ulic kopenhaskich) - a zdjąć jej - - a jest 22.30 w - bez kluczy nie zdołam (a kluczy nie mam). I wtedy spadł (jak w filmie!!!) deszcz i zmoczył mnie, stojącego z tym urwanym, cholera, koszykiem, i z tym spadnietym, cholera, łańcuchem doszczętnie.

Zakląłem szpetnie.

Kilka razy.

Kilkanaście.

I poszedłem (bo oczywiście nie mogło to się stać w drodze powrotnej, nieee) po te pieniądze do bankomatu. A potem wróciłem na imprezę, i chłodny napój ukoił moje skołatane nerwy.

(Potem musieliśmy zapłacić jak za zboże za bilety na metro. I - oczywiście - także za rower. Wrrrrr. I - oczywiście - zabuliliwszy, kanara nie uświadczyliśmy.)

A nad ranem okazało się, że to nie łańcuch, tylko zębatka. Przednia.

I pierwszy koleś powiedzial, ze naprawi to za 650 koron.

Wrrrrr.

Ale w sumie znelezlismy nieco taniej naprawiacza i Asia znow ma rower. A ja pozyczam juz sprzety jezdzace z dusza na ramieniu. Oficjalnie stwierdzono: mam PH!

A dzis gotowalismy polski obiad. O tym, czy odnieslismy sukces - napisze jutro.

Na razie klaniam sie niso i rzucam sie Wam na szyję!

Dobrej nocy.

Ps.

W paczce Asi było:

15 gołąbków
15 kotletów
mielonych
schabowych (z kurczaka)
też 15
kiełbasy,dżemy,pierogi (ruskie!!), budynie, bigosy, kaszanki, mąka kartoflana, pasztety, słodycze, ziemia z nadwiślańskiej plaży, kawałek asfaltu z Krakowskiego Przedmieścia, woda z Bemowa i inne smakołyki, o których poeta musi zmilczeć, by ślinka Wam nie ciekła za bardzo.

Generalnie - paczka nad paczki.

Ale białego sera nie było. A winien był się znaleźć, bo tego tu ze świecą szukać. Zatem - kto tu przyjedzie, ser biały winien jest w bagażu zmieścić.

Dobranoc.