czwartek, 22 listopada 2007

multi-culti.

Miałam napisać o Dniu Dziękczynienia, ale tak się nieprzyzwoicie objadłam na "mini" thanksgiving dinner przygotowanym przez Michelle, że ledwom żywa i chyba nie mam siły. Jednym słowem: mission completed, bo o to podobno chodzi- żeby się najeść za wszystkie czasy (a najlepiej, żeby jeszcze zostały "leftovers", bo inaczej to się nie liczy;)).
Zabrakło co prawda indyka, ale wersja wegetariańska sprawdziła się w stu procentach. Było pysznie, tylko o kilka kęsów za dużo.
Nie zabrakło za to akcentu polskiego, czyli szarlotki na ciepło, z lodami i polewą czekoladową- jak szaleć to szaleć, a co.

Ale to i tak nic, w porównaniu z tym, co planuje przygotować Danielle-Amerykanka z krwi i kości (bo Michelle to bym do końca nie identyfikowała z amerykańskim stylem życia), dla której święto dziękczynienia, to niemal najważniejsze święto w roku. Wieść gminna niesie, że zamówiła na niedzielę trzy pięciokilogramowe indyki, jak również sprowadziła ze Stanów składniki niezbędne do zrobienia tradycyjnych potraw ( między innymi dziewięciu rodzajów ciast). Nie uwierzę dopóki nie zobaczę, choć z drugiej strony wiem, że ta dziewczyna nie rzuca słów na wiatr...;).Uh.

A w ogóle, zmieniając na moment temat, zastanawiałam się czy aby nie porzucić swojej zacnej działalności blogowej, bo wróciłam na chwilę do Polski, i nie było co opowiadać;)!
Wszystko (no, prawie) wiecie, i zupełnie nie mam wrażenia, jakbym wracała z dalekiej podróży.
Może nie popadałabym w skrajności, jak moja szanowna przyjaciółka Ula, która zastanawiała się ostatnimi czasy, jak rozwalić World Wide Web, ale nie da się ukryć, że internet ujmuje nieco uroku tego rodzaju wyprawom.
Swoją drogą wizyta w Warszawie była fantastyczna. Niemcy i inni;), zakochali się w zupach i pierogach, więc chyba wiem, pod jakim hasłem odbędzie się następna impreza(mam tylko nadzieję, że nie chodziło o zupę rybną!;). Kraków, jako miasto, spodobał im się bardziej niż Warszawa, za to w kategorii "by night" wygraliśmy bezapelacyjnie!Heh.
Ja jeszcze wciąż dochodzę do siebie, chociaż obawiam się, że w perspektywie nadchodzących tygodni nie będzie to w ogóle możliwe.
Erazmus, ech;).

10 komentarzy:

Nat pisze...

tak, kurczę, oczywiście, wszyscy rozwalcie worldwideweb, rzućcie się na główkę w nowy świat, zapomnijcie o tym, co w Warszawie, zapomnijcie o TYCH, co w Warszawie, a ja się tu potnę. Pisać. Blogi. Na gadu. Maile. Do mnie (!) W dupie mam urok Waszych wypraw;) O!

Pablo pisze...

Żywość języka Osoby Znanej Jako Nat - jak i jej samej - zawsze mnie ekscytowała ;-)). Tenże jest zapewne efektem tęsknoty za pierogami!

m pisze...

Oj, w ogóle prawie zapomniałem, ze mozna zagladac na blog Asi, i ze pojawiają sie tam nowe posty:)) A tu proszę.

No wiec tak: ja tez sie zastanawialem nad problemem www, ale jednak - skoro juz jest, skoro juz sie nie da utrzymac tej romantycznej odległości i związanej z nią tęsknicy sokolicy - to pisz, pisz, pisz, no bo inaczej to sie chyba nie da. Tylko ze: musisz Asiu zostawić sobie jakieś smakołyki na opowiadanie - ZAWSZE jest coś do opowiedzenia;) Iinymi słowy, wracamy do blogowania. I jak, indyki były?

Swoją drogą zawsze mnie fascynowało, że polski indyk pochodzi z indii, a anglielski turkey z turcji. Hm.

m pisze...

Tylko kura, skąd kura pochodzi... - z Kurdystanu!?

Nat pisze...

ej, a ja ostatnio na zajęciach coś miałam, że indyk nie pochodzi z Indii, mój drogi, tylko z USA. na tej samej zasadzie, co Indianie. ale nadal nie rozkminiłam, dlaczego, w takim razie turkey jest z Turcji.

m pisze...

No tak, z Ameryki pochodzi, czytałem w komiksie kiedyś:)

Aaaaaa, no właśnie - - - już mam: Ameryka, czyli Indie Zachodnie czyli Indianie i indyki.

Wot, co burza mózgów, to burza mózgów:)

Pablo pisze...

Czy w takim razie - skoro puszczamy fantazję w kierunku neologizmu stosowanego - indor ma coś wspólnego z koszykówką w zimę? ;-)

j pisze...

dobre;D

m pisze...

Ech, to słów cięcie-gięcie, trzeba by się na jakieś kalambury spotkać i się wyszaleć lingwistycznie-erudystycznie, ot co.

j pisze...

poczekajcie na mnie...;)!