poniedziałek, 5 listopada 2007

24 hour party people

czyli będzie o Cabin Trip, co zresztą zaanonsował mój brat w komentarzach, wywołując mnie jednocześnie do tablicy.
Wczoraj z różnych względów nie za bardzo byłam w stanie cokolwiek napisać, ale już nadrabiam zaległości, bo jest o czym opowiadać.

Cabin Trip to wieloletnia tradycja uniwersytecka.Mentorzy z poszczególnych wydziałów organizują dla studentów tychże wydziałów weekendowe wyjazdy integracyjne. Wydarzenie to wymieniane jest w kategorii "a must", czyli nie można przegapić. Nie przegapiłam.

Już w autokarze stało się jasne, że ów weekend upłynie w atmosferze szkolnego wyjazdu na "zieloną szkołę", bo w czasie drogi do miejscowości położonej "in the middle of nowhere" -( bardzo zresztą uroczej, nad samym morzem- szczegółów niestety brak, bo co ciekawe, nie do końca jesteśmy świadomi, gdzie nas wywieziono: fakty podane w mailu, nie za bardzo zgadzają się z rzeczywistością;)) byliśmy zabawiani grami w stylu "Quick dating game".
Potem już było tylko lepiej.

Wspólne gotowanie(które dawało zaskakująco dobre rezultaty) , spanie w pokojach 30-sto osobowych, lodowata woda w łazience, różnego rodzaju "gry i zabawy ruchowe" (choć tych na szczęście nie było za wiele, bo nauczeni doświadczeniem mentorzy doszli do wniosku, że sami się wystarczająco dobrze integrujemy) i oczywiście imprezy, choć jakby się zastanowić, to właściwie cały wyjazd był jedną wielką imprezą, co zgodne jest zresztą z duńską "way of partying all week-end long";). Działo się, oj działo- grupa studentów niemieckich utrzymuje na przykład, że ok. 6 nad ranem w sobotę widzieli wieloryba.W chwili zdarzenia zawartość alkoholu we krwi przekraczała z pewnością wszelkie dopuszczalne normy, a zdjęcia niestety nie są wystarczającym materiałem dowodowym;).

I rzecz jasna nie obyło się bez chrztu.
Próbowaliście kiedyś wypić butelkę piwa na czas, obrócić się wokół siebie 10 razy i wrócić do celu?To chyba było najtrudniejsze zadanie, bo wyciągania lukrecji z miski pełnej mąki, po uprzednim wyciągnięciu jabłka z miski z wodą( bez użycia rąk)udało mi się na szczęście uniknąć dzięki soczewkom przywiezionym przez Mariusza oraz dzięki 3 wolontariuszom, którzy nieświadomi co ich czeka, zgłosili się do jego wykonania;-).
Ta konkurencja zmieni chyba jednak mój stosunek do języka francuskiego (którego- jak może niektórzy nie wiedzą-nie lubię), bo przekleństwa wyrzucane jedno po drugim przez studentkę z Paryża brzmiały wyjątkowo świetnie;).

Na koniec wspomnę jeszcze imprezie zatytułowanej "Great Ages in History". Mam nadzieję, że nikt nie ma wątpliwości jakie lata reprezentowałam (co ciekawe sukienki nie znalazłam w second handzie, ale w h&m, za 30 DKK;)). Zabawa była przednia, ale to chyba dosyć oczywiste:)




I cóż- wszystko co dobre szybko się kończy, a najbliższa przyszłość nie zapowiada się raczej ekscytująco. Po nadmiernej ilości "wakacji" wypadałoby wreszcie zabrać się do pracy, bo egzaminy zbliżają się wielkimi krokami.
Chociaż jakby to podsumował jeden z moich byłych współlokatorów: "It's not what Erasmus is about";), więc podejrzewam, że skończę jak Ula: w noc poprzedzającą "deadline" będę "myśleć", a z rana przelewać na papier;).

3 komentarze:

Unknown pisze...

and what is erasmus about? wersje, jak wiadomo, są różne;)

m pisze...

Buying new cd's
listening to music
going out with friends
and watching movies
Time will kill us
the best thing I can do is
spend a whole day
killing time with you


la la la - to chyba o to chodzi na Erasmusie? :) (trzy, cztery - co to za piosenka?)

m pisze...

No dobra, jeszcze powinienem dodać cheap booze and love affairs. Ech, stare czasy!