poniedziałek, 17 września 2007

Polish dinner czyli o musztardzie i kulinarnej petardzie

Masz wenę, pyta Asia - a ja jej na to, że zawsze mam wenę i dowodem tego niech będzie ten wpis, chyba niestety już ostatni. Ale za to jaki: krwisty i soczysty!

Zacznę od przedstawienia osób dramatu, bo tego tu chyba jeszcze nie było. A zatem: z kim Asia mieszka, kim się otacza, kiedy nie ma przy niej nas, najwspanialszych przyjaciół na świecie?

Zacznę od Panów (bo Panie mają pierwszeństwo - w otrzymywaniu informacji też).

Gunnar - hm. Jak wrócę to pokażę Wam czym charakteryzuje się ta przesympatyczna ciapa z sianem na głowie (dziewczęta ponoć namawiały go na nową fryzurę, ale namówić się nie dał). Jest strasznie pocieszny, przypomina sąsiada z Sąsiadów (jak wiał wiatr taki, że nie dało się jechać rowerem, Gunnar z pewnym takim flegmatycznym zapałem rozwieszał pranie na takiej chybotliwej rozkładanej suszarce. Dał się przekonać, że może jednak warto rozwiesić to pranie w domu. Bo rozwieszał je w ogrodzie). Generalnie - najbardziej powolny, flegmatyczny, tumiwisizmowy, typ w komunie. Taki - Kłapouchy wśród znajomych. Tylko ogona mu brakuje. Kraj - Austria.

Andreas - no, drogie Panie - przystojniejszy od Gunnara. Ma tatuaż w kształcie słoneczka na plecach. I coś ma na piersi wytatuowane. Uuuuuu... Właśnie się dowiedziałem ze to imię dziewczyny. Asia próbuje ratować sytuacje mówiąc, ze może to taki symbol, ze jak ma wytatuowane Eva, to znaczy moze ze w ogóle lubi wszystkie córki Ewy, w przeciwieństwie do synów Adama (ale nie Łażewskiego). Mnie to nie przekonuje. W każdym razie - Niemiec. Taki wypisz wymaluj. Jak grupa ustali jakąś trasę, a potem w trakcie jazdy okaże się, że warto skręcić wcześniej - Andreas pojedzie wcześniej ustaloną i sprawdzoną przez siebie trasą. Ale - muzyki słucha fajnej, to mu trzeba oddać. I generalnie - jest miły.

Simone - Włoch, co słucha heavy metalu!? A jednak. Informatyk. Uwaga, uwaga - z bardzo dobrym angielskim. Żadne tam "green, green,I pink up the phone and say yellow?". No i ma plusa, bo zna polskie zespoły - Vader i Behemoth. Ale włosy ma krótkie, jak na metalowca przystało. I jest blondynem, jak na syna miasta Piza przystało. Spoko.

Lion - czytaj Leon, mój idol. Zdecydowanie najfajniejszy gość w całej komunie. Choć Niemiec. Jest fantastyczny, ma kapitalne, jowialne poczucie humoru, ciągle by tylko jadł, pił piwo, spał - i generalnie niczym się nie przejmował. No i uwielbia Kubę Błaszczykowskiego, mówi ze to świetny piłkarz - i za to ma plusa. A jak tańczy - to szczęka opada: połączenie Witka Pietrzaka, Adama i - Czarka. Wszystkich złączcie a będziecie mieli taneczny styl Liona. Mój idol. Sybaryta. Hedonista. Luzak. Czy byłby dobrym zięciem?

A teraz panie:

Michelle - od niej zacznę, bo już słyszę te dopytywania, zaczepki. Otóż Michelle jest w istocie tak ładna jak na zdjęciach. A nawet jeszcze ładniejsza, mówi Asia. A ja mówię - niekoniecznie. Ale za to na każdym zdjęciu wygląda super. Nie można zrobić jej złego zdjęcia, bez kitu. Natomiast powiem szczerze, ze nie jest tak miła jak ładna, tak kontaktowa jak zgrabna i tak towarzyska jak urocza. Jest fajna - ale bez rewelacji, muszę Was rozczarować, o Panowie. Choć, może wrecz przeciwnie - bardzo Was ucieszę, bo nie będę tu dla niej zostawał!

Katia - o, to najlepsza koleżanka Asi i wiem czemu. Jest super. Nic dodać nic ująć. Szwajcarka, która trzyma ten bajzel w garści, panowie przed nią zmykają sprzątać łazienkę i zmywać naczynia, i bardzo dobrze, bo inaczej byłaby tu sodoma i gomora. A jest całkiem spoko, jak na 7 osób i jedna kuchnie i jedna łazienkę. Wiwat Katia. Złoty medal za całokształt. No i ma najfajniejszy rower, a jeździłem na wszystkich. (Z wyjątkiem Gunnara, który zawsze miał dużo planów, ale jakimś dziwnym trafem zawsze zostawał w domu w dresach i kapciach).

Plus Goście:

Danielle - bardzo sympatyczna i towarzyska Amerykanka, mistrzyni (ponoć) chocolate chip cookies i ciasta truskawkowego (tak tak tak!), nie odmawia piwa i innych trunków , nie bywa zmęczona, mówi po włosku. Generalnie - super kompan do zabawy i pożycia w Kopenhadze. Co rekomenduję siostrze na przyszłe miesiące.

I jeszcze pare osób się tu przewijało - ale już mi się nie chce o nich pisać. Generalna uwaga: jest ok. Asia tu nie zginie. Ale trzeba ją od czasu do czasu odwiedzać, bo inaczej - zniemczeje. Na imprezie odsetek Niemców stanowił ok. 60-70%.


Koniec cz. 1!

A w części 2 - obiad.

Tradycja obiadów narodowościowych na stypendiach kwitnie w najlepsze. Oczywiście najłatwiej mają Włosi, bo pastą żywi się cały świat, a ugotować gar makaronu to żadna filozofia. A Polak - Polak ma problem. Tym bardziej, że rzuciwszy hasło o obiedzie polskim orientuje się, że ma do wykarmienia 10-11 wygłodniałych gąb. Tym bardziej, że słowo się rzekło w sobotę, a kobyłka stanęła u płotu w niedzielę - a niedziela to dzień wolny od pracy i sklepy nie pracują, z wyjątkiem tych nielicznych, które pracują i są przez to poważnie droższe od normalnych. Westchnęliśmy jednak głęboko i po pobycie w Glyptotece (gdzie przyjąłem imię Haruki Otosinawa i napstrykałem byłem 1000 fotek) udaliśmy się do Dogn Netto, zwanego z racji wystroju Niebieskim Netto. I jak spojrzeliśmy na ceny mięsa to miny nam zrzedły bardzo. Bardzo. Gulasz okazał się być potrawą niewykonalną. Kotlety schabowe takoż. Jedynie ziemniaki były w naszym zasięgu. Więc sięgnęliśmy po nie, oraz po naszą tajną broń, mityczne V1 polskiej kuchni, kałasznikowa wśród potraw znad Wisły - innymi słowy - - zawekowane gołąbki mamy Asi, co to je na własnych plecach taszczyłem tu, do miasta syrenki. Łza się w oku zakręciła, chlipnęło się na myśl o wydaniu gołąbków barbarzyńcom nieznającym kaszanki ni bigosu, ale wyjścia nie było. Bankructwo albo gołąbki. Wybraliśmy gołąbki. I - żeby jednak nie iść na łatwiznę i powalczyć o podniebienia zagraniczne - - postawiliśmy na nieśmiertelne placki ziemniaczane (wersja deserowa - z cukrem) i na nieśmiertelny biały barszczyk (zakwas robiliśmy z chleba, dzień wcześniej, udał się znakomicie, po czym obudziliśmy się i skorzystaliśmy z torebek knorra miksując żurek z białym barszczem).

Generalnie - obiad udał się znakomicie, wsparty wódką dębową (swoją drogą bardzo zacna!). Co prawda do zupy musielśmy dodać musztardy, bo coś nie nam samym nie smakowała, placki były wyliczone ledwo ledwo, gołąbki zaliczyły wtopę w postaci jednego niedowekowanego słoika, który musieliśmy ku zboleniu naszych serc wywalić, przez co dla piszącego te słowa dania drugiego nie starczyło - - ale było super. Zrobiliśmy wykład na temat polskiej kultury i historii, pouczyliśmy dzikusów kilku polskich słów etc. Udało się, wybrnęliśmy obronną ręką - która na deser zrobiła (tj. Asi ręka) pyszny budń waniliowy.

Kuchnio polska - masz w nas walecznych reprezentantów!

Dobranoc!

6 komentarzy:

Nat pisze...

widać, że humanista prawdziwy, IKPowiec nieodrodny - nieustannie ma coś do napisania;)

j pisze...

mhm, i nie dość, że humanista, to jeszcze fotograf;)
6 dni- 490 zdjęć.

Nat pisze...

o żesz fuck. ale dziewczyny twierdziły, że Ty też tam nieustannie pstrykasz;)

j pisze...

nie, bez przesady.
wrażenie takie zostaje pewnie dlatego, że na imprezach jestem jedyną osobą, która robi zdjęcia. poza tym mój aparat jest duży i się rzuca w oczy;)
ale aż tyle nie robię;)

m pisze...

No fakt, poniosło mnie. Ale też musiałem sobie odbić - bo na swoim sttypendiu nie miałem aparatu, tzn. miałem, ale się film zerwał, a drugi nie wyszedł dobrze. Już nie będę!

j pisze...

będziesz, będziesz!
w maju:)akurat się zacznie wiosna i będzie ładna pogoda;)